John Huston

Kręcił filmy do końca i wybrał śmierć na własnych warunkach. Pomimo choroby, ciągle siedział w fotelu reżysera. Zamiast leżeć w szpitalnym łóżku, kręcił Zmarłych. Filmografia Johna Hustona, jednego z gigantów amerykańskiego przemysłu filmowego, układa się w obraz człowieka, który (tak jak jego kino i język) zmieniał się na przestrzeni lat. Dojrzewał, ale nie szarżował. Trzymał się filmowych konwencji, ciągle gościł ze swoimi obrazami na festiwalach. Zwycięzca tychże, ale i wielki przegrany. Doceniany przez krytyków, a jednak ze słabymi wynikami finansowymi, albo na odwrót. Przez ostatni rok obejrzałem 36 filmów nakręconych przez człowieka, który eksplorował w kinie najczęściej temat męskiego bohatera uwikłanego w walkę z własnymi demonami, specjalistę w swoim fachu, często rutyniarza, a jednak ostatecznie zagubionego, nierzadko przegranego.

Urodzony 5 sierpnia 1906 roku John Huston był jedynym dzieckiem Waltera i Rhey. Rodzice Johna rozwiedli się w 1913 roku, gdy miał sześć lat. Od tamtej pory dzielił życie pomiędzy dwójkę diametralnie od siebie różnych ludzi, różnych charakterów i zawodów. Ojciec, aktor wodewilowy i matka, korespondentka sportowa w innym stopniu odcisnęli piętno na człowieku, który w latach późniejszych związał się z branżą filmową. Wprawdzie to ojciec pomógł mu rozwinąć skrzydła w przemyśle (pierwsze kroki scenarzysty rozpoczął w 1932 roku przy pisaniu filmowych dialogów, również w tych obrazach, w których grał jego ojciec), ale to głównie przy boku matki John tak mocno angażował się w życie próbując wielu rzeczy. Od przygody z boksem (dość poważnej, bo dla ringu rzucił szkołę, gdy przeprowadził się z matką do Kalifornii), przez malarstwo abstrakcyjne, operę, angielską i francuską literaturę po jeździectwo. Można rzec, człowiek wielu talentów lub po prostu taki, który czerpie z życia pełnymi garściami. Na pewno, choć ta pogoń za wydawałoby się utraconym czasem, wynikała głównie z diagnozy, którą usłyszał, gdy miał kilkanaście lat (nietrafionej, jak na szczęście się okazało) – przerostu mięśnia sercowego. To widmo nieustającego zagrożenia pchało go do próbowania coraz to nowych rzeczy. Dopiero wspomniany angaż przy filmowych skryptach w latach 30. doprowadził go już na stałe (wyjąwszy epizod wojenny, bo trzeba wiedzieć, że Huston wręcz pchał się do służby) za i przed kamerę filmową.

Twórca, w którego życiu pozycja matki była wyjątkowo mocno zaznaczona, wyraźnie dawał temu wyraz i w pracy i w życiu prywatnym. Pięciokrotnie żonaty, miał ogromny wpływ na karierę córki Anjeliki. W filmach jego bohaterki zawsze były albo marginalizowane, albo przedstawiane jako postaci ulotne, potrzebujące silnej ręki, wsparcia, otuchy, również niepewne, albo o neurotycznej osobowości. Autorski podpis widać więc najczęściej w filmowych bohaterach, którym Huston się przypatrywał. Mężczyzna z utworów Hustona był silny, ale nierzadko tylko na zewnątrz. Pewny siebie, ale do czasu. Zagubiony, choć nie szukał pomocy.

Huston, obieżyświat, zakochany w Meksyku, często sięgał po literaturę przy kolejnych filmach. Zawsze prezentował się jako doskonały rzemieślnik i choć jego filmy często były zbudowane wręcz idealnie pod oko szacownej akademii filmowej, to poruszane tematy już tak przezroczyste nie były. W postaciach granych przez znamienitych aktorów (obsada zawsze była atutem w filmach Hustona) niejeden widz mógłby się przejrzeć i dostrzec własne troski ukrywane na co dzień przed światem. Ekscentryk i twórca apodyktyczny, miał niezliczone humory, które odbijały się zawsze na jakości filmów. Niestety, miał też żyłkę megalomana i był uparty. Gdy nie mógł postawić na swoim, na planie filmowym był do końca, ale zabierał serce i przekonanie co do słuszności ważkich tematów, które w finałowym obrazie powinny mocno wybrzmieć.

36 filmów (i kulisy ich powstania) to aż nadto, by zrozumieć człowieka i bolączki go trawiące. Zaczął wyśmienicie, bo od Sokoła maltańskiego, miał znaczący wpływ na kino noir, wspaniałe były jego filmy pełne społecznego i moralnego niepokoju, dał również frajdę VHS-owym maniakom i zostawił po sobie ślad w ejtisach. Sięgał po tematy trudne, wstawiał aktorów zaszufladkowanych w nietypowe role, pochylał się nad sprawami, na które inni filmowcy nie zwracali dotąd uwagi. Przybliżał życiorysy, pokazał kawał świata, zadziwiał niebywałą umiejętnością przeniesienia języka literackiego na filmowy.

36 filmów okazało się wspaniałą, choć wymagającą przygodą. Cieszę się również z zaangażowania blogerskiej braci. Moja lista filmów Hustona ułożona wedle mojej subiektywnej oceny znajduje się poniżej.

MIEJSCE 36

Phobia – Fobia (1980). Nie przedłużając. Fobia to najgorszy film Johna Hustona. Pozbawiony autorskiego podpisu, wtórny, z fabułą obarczoną z racji gatunku tajemnicą, na której rozwiązaniu widzowi nie zależy. Ale najgorsza ze wszystkiego jest realizacja, która nijak nie pasuje do nazwiska reżysera. A jednak… Fobia to thriller, przy którym dystrybutorzy dostawili słowo „horror”. To wyjątkowo perfidne nadużycie, bo Fobia stoi w rozkroku pomiędzy kryminałem a thrillerem i w żadnym przypadku nie oferuje napięcia, które wiązane powinno być z gatunkiem. Najlepiej dla Fobii by było, gdyby Huston zaryzykował (jeżeli już ryzykował i wszedł na obce dla siebie terytorium) i poszedł mocno w neo-giallo (widać, że obraz Hustona miał ku temu predyspozycje). Wtedy być może coś by z tego wyszło. A tak, dostaliśmy film, który mógłby być ostrzejszym odcinkiem serii Columbo, niestety bez fantastycznego porucznika w roli głównej. 4/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 35

The Barbarian and the Geisha – Barbarzyńca i gejsza (1958). John Huston poprawnie, a co za tym idzie przez cały seans bezpłciowo, czyli Barbarzyńca i gejsza, który jest kinem historycznym, ale i romansem. Od strony historycznej scenariusz traktuje o konsulu Townsendzie Harrisie (w tej roli John Wayne), który został wysłany przez władze USA i urzędującego wówczas prezydenta Franklina Pierce do Japonii. Głównym celem było nawiązanie stosunków międzynarodowych, które mogłyby prowadzić do otwartej drogi handlowej. Akcja rozgrywa się w czasie ostatnich lat panowania siogunatu rodu Tokugawa. 4/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 34

Across the Pacific – Przez Pacyfik (1942). John Huston na fali popularności Sokoła Maltańskiego skrzyknął część ekipy ze swojego debiutu i zaatakował historią szpiegowską, która w naturalny sposób zespala się z realiami historycznymi. Przez Pacyfik został luźno oparty na noweli uznanego scenarzysty Roberta Carsona, która ukazywała się w odcinkowej formie w magazynie The Saturday Evening Post pod tytułem Aloha Means Goodbye. Natomiast sama jej fabuła kręciła się wokół ataku Japończyków na Pearl Harbor i, co ciekawe, pojawiła się po raz pierwszy w The Saturday Evening Post w czerwcu 1941 roku, na pół roku przed faktycznym atakiem. Przez Pacyfik, chociaż w moim przekonaniu średni, warto odnotować. To kolejny udany występ Humphreya Bogarta, ostre jak brzytwa i autentycznie dialogi na linii damsko – męskiej. Reszta to ciekawostka, chociaż w kontekście nadchodzących wydarzeń niepokojąco zwiastująca tragiczne dla Amerykanów wydarzenia. 5/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 33

Beat the Devil – Pobij diabła (1953). Nie przeczę, że film ma wiele walorów, ale być może większość zanikła z biegiem czasu i kilkadziesiąt lat po premierze cały czar prysł? Pomimo lotnych dialogów, w rzeczy samej zabawnych i inteligentnych, nie miałem pewności, czy to komedia przygodowa, czy film przygodowy z elementami komediowymi. Jest zgrabnie skonstruowany, nie ma przestojów, Huston dbał o to, żeby na ekranie działo się sporo i wciąż zaskakiwał nie tyle widza, co samych filmowych bohaterów kolejnymi sytuacjami. Jednak właśnie wtedy uderzyło mnie, że chyba najlepiej bawili się wszyscy związani z produkcją (jednak najmniej z pewnością Bogart, który na planie stracił w wypadku część uzębienia i jego role mówione odgrywał wówczas jeszcze nikomu nie znany Peter Seller, ot ciekawostka). 5/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 32

A Walk with Love and Death – Spacer z miłością i śmiercią (1969). Cóż… ekranizacja powieści Hansa Koninga jest bez wątpienia rzeczą bardzo niszową w dorobku Johna Hustona, niskobudżetową, a realizacja bez mała teatralna. Kiepsko udźwiękowiony, ze scenami, w których wypadałoby popracować nad oświetleniem, dostarcza bardzo mało od strony rozrywkowej. Mam wrażenie, że film powstał głównie po to, by Anjelica Huston miała poligon dla wypracowania swojego warsztatu. Niestety widać tu zbyt dużo „próbowania”, a ojciec po drugiej stronie kamery, uznany już reżyser najwyraźniej nie pomagał. 5/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 31

The Roots of Heaven – Korzenie niebios (1958). Akcja rozgrywa się w ówczesnej Francuskiej Afryce Równikowej, a skupia się wokół człowieka z ideałami, misją i pasją. Morel (Trevor Howard) to obrońca słoni, mężczyzna, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie zło wyrządza gatunek ludzki naszej planecie. Wprawdzie chodzi głównie o słonie, ale to przecież metafora walki z całym ludzkim okrucieństwem, głupotą i krótkowzrocznością. Morel walczy z myśliwymi, którzy w kolonii francuskiej polują na słonie celem pozyskania kości słoniowej. Urządzają masakry gatunkowi, który niechybnie jest narażony na wyginięcie. Początkowo próbuje wymusić podpisy pod stosowną deklaracją, z czasem zrozumie, że tylko czynny opór może przynieść efekt (w pierwszej chwili przybiera groteskowy wymiar, jak postrzały ze śrutu w tylną część ciała myśliwych). Zbiera przy okazji pobratymców i zakłada małą partyzantkę. Finał filmu to konfrontacja z myśliwymi tuż przed ich kolejną bestialską rzezią. 5/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 30

Sinful Davey – Zbereźnik (1969). Zbereźnik jest określany jako zrzynka z Przygód Toma Jonesa, którego nakręcił Tony Richardson kilka lat wcześniej. Nie można jednak zaprzeczyć, że Huston stworzył przede wszystkim mało angażującą historię. Jego Zbereźnik nieumiejętnie łączy przygodę z komedią. Żarty nie są śmieszne, a kręcą się wokół sytuacyjnych przepychanek pomiędzy bohaterami. Wszystko zostało ujęte w przaśnym, niekoniecznie zabawnym tonie, a dystrybutorzy i producenci próbowali sprzedać film jako awanturniczą opowiastkę z pieprzykiem. Sugeruje to plakat oraz kilka scen, które nijak nie łapią się w całokształt. 5/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 29

The Bible: In the Beginning… – Biblia (1966) Musi być coś megalomańskiego w podejściu twórcy do tematu i przeświadczeniu, że jego nazwisko będzie figurowało przy znamiennym dla wielu ludzi tytule. Biblia Johna Hustona nie zapisała się szczególnie w annałach kinematografii, nie odniosła komercyjnego sukcesu i nie była niczym więcej niż poprawną ekranizacją kilku fragmentów z Biblii. Oddać trzeba, że samo otwarcie przedstawiło twórcę jako niezwykle nowatorskiego. Wizja narodzin świata jest niezwykle sugestywna, tajemnicza, oniryczna nawet w aranżacji, z pewnością oryginalna. Sam obraz z gatunku fantastycznych nie podejmuje polemiki, a fabuła przedstawia wszystko to w co wierzą chrześcijanie, Adama i Ewę, czasy Kaina i Abla, Noego oraz Abrahama. Takie filmy pokazują dobitnie całą naiwność w rzeczonym temacie, niektórych widzów mogą tylko rozeźlić. Dziwi więc sama chęć podjęcia tematu przez Hustona, tak samo jak wiele lat później zadziwił mnie Aronofsky, gdy zabrał się za Noe: Wybrany przez Boga. Takie obrazy zawsze potrzebują dużego budżetu, a jak widać w rezultacie oferują niewiele, oprócz kilku formalnych atutów, muzyki, ładnych zdjęć i rzecz jasna aktorstwa. 6/10

MIEJSCE 28

The Man Who Would Be King – Człowiek, który chciał być królem (1975).Trudno odmówić filmowi zalet, które doceniła akademia. Cztery nominacje do Oscarów wydają się w pełni zasłużone, w szczególności te za kostiumy i dekoracje. Kręcony w Maroko Człowiek ma więc wszystko co potrzebne, by być uznanym za wyśmienite kino przygodowe. Co więc się nie udało? Sama historia może i wciągająca, z udanym morałem, grzęźnie na tej samej mieliźnie co kilka wcześniejszych  tytułów reżysera. Huston nie potrafi w humor, a jego „inteligentny dowcip” nie sprawdza się na ekranie. Ciekawy scenariusz utyka pod ilością dialogów i wątpliwym urokiem satyry. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 27

The African Queen – Afrykańska królowa (1951). Charlie Allnut (Humphrey Bogart), właściciel statku „Afrykańska królowa”, który kursuje po wodach Czarnego Lądu kolejny raz dobija do wioski, w której stacjonuje misjonarz Samuel Sayer (Robert Morley) wraz z siostrą Rose (Katharine Hepburn). Rodzeństwo stara się zaszczepić chrześcijańskiego bakcyla i są to jedyne sceny, która stanowią o autorskim usposobieniu reżysera. Afrykańska królowa jest pierwszorzędnie wyreżyserowana, akcja płynie wartko jak ta rzeka, którą podróżują bohaterowie, a całości nie sposób odmówić bezpretensjonalnego uroku (mocno już trącą myszką efekty specjalne). Chwalony za aktorskie kreacje obraz (jedyny Oscar w karierze dla Humphreya Bogarta), mnie od tej strony nie przekonuje. Relacje pomiędzy parą niedopasowanych ludzi, dla mnie są bardzo teatralne i nie przystające do miejsca i sytuacji. Taki wprawdzie był ówczesny styl, ale właśnie tu „wiek” filmu zaczyna mieć znaczenie. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 26

The Life and Times of Judge Roy Bean – Sędzia z Teksasu (1972). Roy Bean (Paul Newman) miał na pieńku z prawem. Był poszukiwanym listem gończym bandytą, który napadał na banki. Jednak w miasteczku Vinegaroon jego los został wywrócony do góry nogami. Pobity przez miejscowe szumowiny Roy z trudem uszedł z życiem z lokalnej knajpy. Otrząsnął się i wrócił jako inny człowiek. Wymordował bez litości swoich oprawców, ogłosił się sędzią i ustanowił żelazne prawa w nowym, podległym mu miejscu. Wkrótce miasto zaczęło się rozrastać, a sędzia Roy Bean wciąż sprawował władzę…To miał być film Johna Miliusa, który napisał scenariusz i dryfował z nim po studiach. Byłby to pełnometrażowy debiut twórcy późniejszej Wielkiej środyConana Barbarzyńcy czy Czerwonego świtu. Genialnemu scenarzyście ostało się „jedynie” 300.000 dolarów za napisaną historię. Reżyserii podjął się hollywoodzki rzemieślnik John Huston, a o ostatecznej wersji John Milius (pomimo dużej sympatii do Hustona) wypowiadał się bardzo źle. Jego zdaniem Huston totalnie pogrzebał opowieść o człowieku z pasją i uczynił z tego ciepłą historię o pewnej obsesji. Można dywagować o tym jak by wyglądała wersja Miliusa, ale lepiej skupić się na obrazie Hustona, nie takim do końca złym, jak twierdzi twórca scenariusza Czasu Apokalipsy. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 25

The Unforgiven – Nie do przebaczenia (1960) Saga dwóch rodzin, które wiodły w miarę spokojne życie, ale teraz poróżnią się, bo u Zacharych na jaw wyjdzie tajemnica rodu. Otóż przygarnięta jako dziecko Rachel pochodzi z plemienia Kiowa, a nie jest jankeską, jak dotąd sądzono w farmerskiej społeczności. Tajemnicę skrywa matka rodu Zacharych, Matylda, a informacja uderzy nie tylko w miasto, ale i w samych Zacharych, w których wciąż żyją wspomnienia o okrucieństwie samych Indian.Nie do przebaczenia łączy to co najlepsze z kina Johna Hustona, z czymś, czego w jego kinie byśmy sobie nie życzyli, z pewnym rozmiękczeniem tematu. W tym konkretnym przypadku nie chodziło o twórczą niemoc reżysera, czy o to, że w tym czasie stracił na swoim impecie, a o zwykłe nieporozumienia na linii twórca – produkcja. Właśnie wtedy, kiedy Huston chciał wrócić do tematów ważkich i uderzyć bardzo mocno, na drodze stanął Hecht-Hill-Lancaster, firma produkcyjna, której zależało głównie na wynikach w box office. W rezultacie dostaliśmy „tylko” solidny film Johna Hustona, nie najgorszy, nie najlepszy, a plasujący się gdzieś pośrodku jego filmografii. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 24

The Red Badge of Courage – Szkarłatne godło odwagi (1951). Jak sam John Huston wspomina, to mógłby być jego najważniejszy i najlepszy film. Trudno jednak odnieść się do tych słów w konfrontacji z finalną wersją, raptem godzinną (z minutami) opowieścią, gdy w studio zostały wycięte cenne minuty, na których zależało Hustonowi. Sam reżyser próbował później razem z aktorem Audie Murphym odkupić oryginalną kopię. Rozmowy spełzły na niczym, a taśmy przepadły w pożarze hal MGM w 1965 roku. Jak się więc przedstawia 69 minut Szkarłatnego godła odwagi, które przetrwały? To wciąż zaskakująco dobre kino wojenne, bardzo ważne i aktualne. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 23

We Were Strangers – Obcy (1949). To ten film, który według Priscilli Johnson McMillan, autorki biografii Lee Harveya Oswalda, zabójca Kennedy’ego oglądał niedługo przed zamachem i zrobił na nim wielkie wrażenie. Tyle słowem wstępu, żeby zwrócić uwagę na jeden z tych niedocenionych obrazów w filmografii Johna Hustona. Napisać również trzeba, że sam fakt, iż We were strangers powstał, zakrawało na niemały cud w epoce Josepha McCarthy’ego i czarnej listy Hollywood. Wprawdzie jeden z odtwórców głównej roli, John Garfield został umieszczony na liście dopiero w 1951 roku (w broszurze Red Channels), ale i tak wyprodukowanie filmu traktującego o rewolucyjnym zrywie na Kubie powinno wiązać się z licznymi problemami. Powstanie filmu przebiegało jednak spokojnie, John Huston natomiast udowodnił, że potrafi, nawet przy tak palącym temacie, wyważyć racje i przedstawić w takim samym świetle zwolenników i przeciwników „siłowych” rozwiązań. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 22

The MacKintosh Man – Człowiek MacKintosha (1973). John Huston miał w tym okresie wyraźne predyspozycje twórcze do udziwniania swoich obrazów. Tak też jest w Człowieku Mackintosha. Już nawet początek, zdawkowa ekspozycja i zawiązanie akcji wymaga od widza nie tyle skupienia, co raczej poddania się ciągowi nieprawdopodobnych wydarzeń. Oto do akcji wykradnięcia brylantów zostaje zatrudniony przez Mackintosha, wysoko postawionego urzędnika wywiadu, Joseph Rearden (Paul Newman). Od początku podejrzewamy, że to tylko przykrywka, ale na ujawnienie prawdziwych zamiarów Mackintosha i jego człowieka przyjdzie nam poczekać aż do finału. By nakreślić jak zawiły i kuriozalny zdaje się być plan wystarczy tylko wymienić w ciągu kilka punktów fabularnych filmu. Jest więc napad i akcja z brylantami, epizod w więzieniu, w którym Joseph spotyka Slade’a, brytyjskiego szpiega na usługach KGB, ucieczka, wmieszany syndykat, a w tle zimnowojenna rozgrywka, bo pierwszy plan jest przecież zasłoną dymną dla wydarzeń ważniejszych. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 21

Moulin Rouge (1952). Francuski malarz i grafik Henri Marie Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa nie miał w życiu lekko. Pochodził z arystokratycznej linii, w której małżeństwa zawierane były pomiędzy spokrewnionymi osobami. Robiono tak, by utrzymać rodzinny majątek pod kontrolą. Ale nie to wszak świadczyło o jego ciężkim losie. Takie powiązania rodzinne zaowocowały genetycznymi defektami, które skazały Henriego na żywot mikrusa. W wieku nastoletnim połamał rok po roku obie nogi, a kości po zrośnięciu przestały rosnąć. Z w pełni rozwiniętym torsem, dorosły Henri mierzył 141 cm i z głęboko chowaną frustracją oddał się malarstwu i alkoholowej autodestrukcji. Losy przedstawił w wydanej w 1950 roku powieści Moulin Rouge francuski pisarz Pierre La Mure, a pochylił się nad nią, z pomocą scenarzysty Anthony’ego Veillera, John Huston. Na ekrany kin filmowa adaptacja weszła w roku 1952, doceniona przez widzów, krytyków i akademię filmową, która uhonorowała obraz siedmioma nominacjami, w tym dwoma statuetkami Oscara (scenografia i kostiumy). Dzisiaj jest to film nieco przykurzony, który nie ugina się jednak pod ciężarem swoich lat. 6/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 20

Freud – Doktor Freud (1962). Scenariusz do filmu nominowany zasłużenie do Oscara podczas 35. ceremonii, nagrody nie zdobył, ale trzeba przyznać, że to jedna z ciekawszych ekranowych biografii, mało przy tym zdradzająca z życiorysu postaci. Co ciekawe, scenariusz był skrajnie wręcz okrojony w porównaniu z pierwotnym, napisanym na specjalną prośbę Hustona przez Jean-Paula Sartre. Francuski filozof musiał tak wziąć sobie do serca „prośbę” hollywoodzkiego twórcy, że spreparował tekst na pięć godzin filmu, a po sugestii, że materiał trzeba przerobić, zrobiło się z tego godzin dziewięć. Nie trzeba wysilać zbytnio wyobraźni, by domyślić się jakiego rodzaju spięcia zaistniały na linii reżyser – scenarzysta. Jean-Paul Sartre odciął się w pewnym momencie od projektu i nie zobaczymy wzmianki o nim w napisach, a film ostatecznie dobił do przyzwoitych i wielce przyjemnych dwóch godzin z małym hakiem. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 19

Moby Dick (1956) John Huston jako reżyser i człowiek uwielbiał wręcz filmowe wyzwania. Jako twórca, który często sięgał po literaturę, robił to zawsze doskonale, a trzeba przyznać, że wybierał pozycje z tych wymagających. Powieść Moby Dick Hermana Melville’a pomagał mu zaadaptować na scenariusz sam Ray Bradbury, a kulisy pracy nad tekstem wymagają osobnego postu. Wystarczy napisać, że Bradbury opisał „wrażenia” ze swojego życiowego epizodu w książce Green Shadows, White Whale. To, co uzyskał na ekranie Huston, w pełni zadowoliło znających literacki pierwowzór, a z Hustona uczyniło speca od adaptacji.Wprawdzie Moby Dick to show jednego aktora, Gregory’ego Pecka w roli szalonego Ahaba, ale nie sposób odmówić produkcji oczywistego rozmachu. Peck dał z siebie wszystko, zacięcie, hart ducha i groźby rzucane stwórcy. W filmowym kontekście jako starcie człowieka z niemożliwym sprawdza się doskonale. 6/10

MIEJSCE 18

Annie (1982). To było ogromne ryzyko, ale producent Ray Stark podobno bardzo lubił wchodzić w takie projekty. Wspomniane ryzyko obejmowało współpracę Johna Hustona (który miał już na koncie kilkadziesiąt filmów, a Annie miała być jego pierwszym i jedynym musicalem) z Joe Laytonem, reżyserem broadwayowskim, który w Annie miał układać choreografie taneczne. Obaj doświadczeni już twórcy wprawdzie nie żywili do siebie animozji, ale rozumiem doskonale, że wiek Hustona (76 lat w dniu premiery filmu) i to, że najlepsze twórcze lata miał już za sobą, mogło nie iść w parze z pewną taneczną i wokalną swawolą, która powinna unosić się nad duchem produkcji. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 17

In This Our Life – Takie nasze życie (1942). W centrum wydarzeń stoi tutaj rodzina Timberlake, dobrze sytuowana, chociaż bez szaleństw. Jest spokojny ojciec, hipochondryczna matka i dwie dorosłe już córki. Wszystkie rozterki, niesnaski krążą wokół tej młodszej, Stanley (Bette Davis). To rozkapryszona panna, oczko w głowie zamożnego wuja, co rusz obsypywana przez niego prezentami. Stanley wie jak wykorzystać swoją urodę i sięga po coraz więcej i więcej. Nie wystarczają jej dobra materialne, więc wpada w romans z narzeczonym siostry, chociaż sama jest już z kimś związana. Następstwa kolejnych decyzji to tylko pokłosie amoralnej postawy Stanley, która z życia chciałaby czerpać pełnymi garściami, bez umiaru. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 16

Wise Blood – Mądrość krwi (1979). W Mądrości krwi, która jest ekranizacją powieści Mary Flannery O’Connor (wydana w 1952 r.), John Huston miał być może zadanie najtrudniejsze w swojej karierze filmowca. Temat jest o tyle ambitny, co przede wszystkim trudny do przełożenia na filmowy język, a opowiada o labiryntach wiary, samotności i fałszywych prorokach oraz tych, którzy chcą nieść słowo, ale najtrudniej jest im udowodnić, że w swoich przekonaniach są szczerzy. W rezultacie wynikają z tego rzeczy nie tylko gorzkie, ale wręcz tragiczne w swoich skutkach. Sama Mądrość krwi, jako jeden z ciekawszych filmów o tematyce religijnej, przedstawia również w sposób niezwykle bezkompromisowy świat wyrachowany i zimny. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 15

The Dead – Zmarli (1987). By zrozumieć nostalgiczną atmosferę unoszącą się nad filmową akcją, trzeba odnieść się przede wszystkim do literackiego pierwowzoru, opowiadania, nad którym pochylił się scenarzysta, a później John Huston. Zmarli znaleźli się w zbiorze Dublińczycy i stanowią pełne uroku spotkanie z mieszkańcami tego niezwykłego, jak czytamy w opowiadaniach Jamesa Joyca, miejsca. Niezwykłego, choć przecież tak bardzo prozaicznego, gdy odniesiemy się do całego kontekstu rzeczonego zbioru. Otóż Dublińczycy Joyce’a to ludzie z klasy średniej, z ojczyzny pisarza i ich zwykłe sprawy, spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem, odrzucenie miłości, które być może zaważyło na całym życiu, wagary w szkole czy świąteczne spotkanie jak w Zmarłych. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 14

The List of Adrian Messenger – Lista Adriana Messengera (1963). To, z czego bezsprzecznie Lista Adriana Messengera zasłynął i zapisał się w historii, to lista aktorów, którzy wzięli udział w produkcji w charakterze cameo oraz charakteryzacja zaprojektowana przez Buda Westmore’a, a wykonana przez Johna Chambersa. Na ekranie zobaczycie, a właściwie nie zobaczycie, bo są nie do rozpoznania: Tony’ego Curtisa, Roberta Mitchuma, Franka Sinatrę, Burta Lancastera. Maskę przywdziewa też Kirk Douglas, ale o tym akurat wiadomo, bo aktor gra głównego antagonistę. Film w finale zaskakuje również rozwiązaniem formalnym, bo widzowie mogą zobaczyć gwiazdorów, gdy ci zwróceni do kamery ściągają sugestywnie wykonaną charakteryzację. Czy mamy więc do czynienia z rodzajem eksperymentu? Z pewnością nie tylko. Lista Adriana Messengera to przede wszystkim kryminał nakręcony w bardzo eleganckim stylu. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 13

Heaven Knows, Mr. Allison – Bóg jeden wie, panie Allison (1957). John Huston niezwykle mądrze i taktownie rozprawia o różnicach na każdej życiowej płaszczyźnie, od światopoglądu przez oczekiwania i marzenia. Prostolinijny żołnierz (wspaniały w tej aktorskiej kreacji Robert Mitchum) to człowiek poślubiony armii, bez rodziny, bez miłości, który oddał wojsku wszystko, a wojsko wszystko oddało jemu. Siostra natomiast to bogobojna, uczciwa, skromna osoba, wyobrażenie idealnej zakonnicy. Oboje są trwali w swoich „związkach” i przekonaniach. Odnoszą się do siebie z szacunkiem, chociaż ścierają na wielu polach. Uczą się wzajemnie, bo zarówno pan Allison, jak i siostra Angela mają do zaoferowania bardzo wiele. Pojawia się więc fascynacja, jeżeli uczucie, to delikatnie tylko naznaczone jednym spojrzeniem, uśmiechem, słowem. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 12

Victory – Ucieczka do zwycięstwa (1981). Ucieczka do zwycięstwa rozpalała wyobraźnie VHS-owych maniaków, którzy dostali w jednym filmie Sylvestra Stallone’a, kino wojenne, sport i taki skład piłkarski o jakim mógł sobie pomarzyć niejeden selekcjoner. Tak, sportowe kino wojenne to przypadek niecodzienny w kinematografii. Mniej ważne było tu nazwisko reżysera, bo przyznacie temat w tej konfiguracji to oczywisty samograj. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 11

The Kremlin Letter – List na Kreml (1970). John Huston nie zwalnia w latach 70., ale szuka nowego dla siebie miejsca w kinematografii. Próbuje nowych gatunków niezmiennie umieszczając w centralnym punkcie swoich opowieści mężczyznę, specjalistę w swoim fachu, jak się ostatecznie okazuje, człowieka zagubionego. Fabuły Hustona były budowane najczęściej właśnie wokół takiego bohatera. W roku 1970 miała miejsce premiera kolejnego niezwykle udanego filmu Johna Hustona, innego od całej reszty, komercyjnej porażki, docenionego jednak przez krytykę i kolegów po fachu w tym przez Jean-Pierre Melville’a, który odniósł się do niego w słowach „mistrzowski…”. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 10

Prizzi’s Honor – Honor Prizzich (1985). Ilekroć John Huston starał się ubrać swój film w humor, zabawny ton, wychodziło mu to, moim zdaniem, co najwyżej średnio. Będę więc obstawał przy tym, że dopiero pod koniec filmowej kariery, przy okazji omawianego Honoru Prizzich udało się Hustonowi pożenić jakże trudny gatunek – komedię z kryminałem. Prawdziwą przyjemnością jest więc zobaczyć jeden z ostatnich filmów mistrza w takim stylu, z wyrafinowanym humorem, świetnie zrealizowanego i pomysłowego (jak kompozycje muzyczne Giacomo Pucciniego i Gioachino Rossiniego zaaranżowane przez Alexa Northa). 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 9

Reflections in a Golden Eye – W zwierciadle złotego oka (1967). Major Penderton żyje wraz z żoną na dalekiej prowincji. To zamknięty świat wojskowych i ich krewnych. Tutaj pracują, urządzają przyjęcia, szkolą się, bawią. Oficerowie w swoich willach ze służbą, szeregowi w koszarach, wszyscy w jednej bazie. To jak podskakujący na lekkim ogniu garniec z tłumionymi obsesjami, chorobami i szaleństwem, również strachem, który próbuje wydostać się na zewnątrz. John Huston podjął niezwykle śmiałe kroki, szczególnie od strony formalnej. Atmosferę niepokoju buduje nastrojowa muzyka japońskiego kompozytora Toshirô Mayuzumiego i zdjęcia Aldo Tontiego. I to właśnie obraz i decyzja o zastosowaniu złotej tonacji i filtrów, dzięki którym W zwierciadle złotego oka wygląda tak wyjątkowo, wpływa na to, że obok filmu Johna Hustona nie można przejść obojętnie. Eksperyment? Nie sądzę. To raczej odważna decyzja, autorski podpis, rzecz miejscami wchodząca w surrealizm, ale też mająca mocne odzwierciedlenie w swojej akcji do panujących w latach 60. nastrojów antywojennych w obrazie panującego w koszarach marazmu. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 8

Under the Volcano – Pod wulkanem (1984). Jeden dzień z życia Geoffreya Firmina, konsula w Meksyku. Akcja rozgrywa się w symbolicznym dla wymiaru opowieści momencie, po zakończeniu wojny domowej w Hiszpanii, w przededniu wybuchu II wojny światowej. Konsul pije. Pije na umór, a upalny dzień w Święto Zmarłych będzie również dniem, w którym umrze. Okoliczności są doprawdy szczególne, bo wraca jego ukochana żona Yvonne, która porzuciła go już jakiś czas temu nie mogąc patrzeć na upadek męża. Yvonne ma nadzieję, że razem z bratem Geoffreya uratują mężczyznę. Nawet pomimo całej grozy sytuacji, uderza w widza bogactwo kolorów i plastycznych kadrów. W tej pięknej scenerii w finale Lowry i Huston zdają się stać najbliżej siebie. Obu udało się obedrzeć ludzkie życie z epickiej, należnej mu warstwy we wszechświecie. Ktoś rzucił za nim do rozpadliny zdechłego psa. 7/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 7

The Night of the Iguana – Noc iguany (1945). W przypadku Nocy iguany mylące może być samo hasło reklamujące film. „One man… three women… one night” sprzedaje tytuł jako rozrywkę stojącą niedaleko od kina o delikatnym zabarwieniu erotycznym (zresztą sam oryginalny zwiastun również poprowadzony jest w tym tonie). Nic z tego (na szczęście). Nikt też po zapowiedzi nie podejrzewałby właściwego tematu filmu, czyli obrazu o ludziach zawieszonych w swoich życiowych rolach, nawet w konwenansach, w czasie, gdy mogą i powinni robić coś zgoła innego. Jednak adaptacja sztuki Tennessee Williamsa opowiada o czymś jeszcze. Noc iguany to moment zwrotny dla wszystkich bohaterów dramatu. Przepracowują własne kryzysy, w ciągu paru godzin zmieniają się i obierają nową drogę. Nie wiadomo, czy lepszą, ale zgoła inną. Jednak i Huston i wcześniej Williams sugerują, że każda zmiana wpłynie na materiał ludzki tylko pozytywnie. 8/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 6

Key Largo (1948). Nie można mieć lepszych warunków do stworzenia złowrogiej atmosfery, niż te zagwarantowane przez scenarzystów Key Largo. Scenarzystów w osobach samego Johna Hustona i Richarda Brooksa. Adaptując na potrzeby filmu sztukę teatralną Maxwella Andersona mieli w ręku pewniaka. Chociaż zmiany względem oryginału były (sztuka Andersona wystawiana na Broadwayu w 1939 roku traktowała o dezerterze z hiszpańskiej wojny domowej. Broni rodziny prawdziwego wojennego bohatera i tym samym odkupuje swoje winy), niemniej szkielet pozostawiono i wypełniono po brzegi czarnym kryminałem. Fantastyczne jest to, jak John Huston wykreował filmowe zagrożenie i skupił na kilku metrach tak wiele ludzkich charakterów. Całość prowadzi do fantastycznego finału, gdy widzowie do końca będą trwali w suspensie. Klasyka noir z fenomenalnym Bogartem i błyskotliwymi dialogami zahacza o coś więcej niż „rozgrywka” na poziomie spojrzeń, często jawnego zastraszania. 8/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 5

The Treasure of the Sierra Madre – Skarb Sierra Madre (1948). Bohaterów jest trzech, ale na początku poznajemy tylko dwójkę z nich. Żebrzący na ulicy bezdomni naciągają na kilka groszy zamożnych przechodniów (jeden w postaci cameo Johna Hustona) w miasteczku Tampico. To Amerykanie Fred Dobbs (Humphrey Bogart) i Bob Curtin (Tim Holt), którym z wyglądu i wymalowanej na twarzach rezygnacji bardzo już blisko do Chaplinowskiego włóczęgi. Spędzają noc w noclegowni i tam przysłuchują się wspaniałej historii o złocie i bogactwie, które być może leży na wyciągnięcie ręki, tam w górach, na dnie strumienia, wystarczy wypłukać i schować do kieszeni. Autorem tych wspaniałych, pobudzających wyobraźnię do działania pieśni jest Howard (ojciec reżysera, Walter Huston, zdobywca statuetki Oscara za tę rolę). Wnet dobiera się ta trójka i wyruszają na poszukiwanie skarbu. Lecz nie podróż jest tu ważna czy sam proces wydobywania, a ludzka natura, która zmienia się wraz z przyrostem ilości kruszcu w sakiewkach. John Huston kolejny raz wystawił charakter człowieka na próbę najwyższej wagi, bo za taką należy uznać zmierzające ku bohaterom bogactwo. 8/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 4

Fat City – Zachłanne miasto (1972). Zachłanne miasto to film o złudzeniach na szarych ulicach Stockton w Kalifornii. Mężczyźni dzielą swój dzień na zakochiwaniu się w kobietach pijaczkach, pracy w sadach przy palącym słońcu i nocy spędzonej na dnie butelki. Po drodze wspominają stare walki i te, które nigdy nie nadejdą. Nie, to nie jest adaptacja prozy Charlesa Bukowskiego, bo to nie Bukowski napisał Fat City (tytuł oryginalny) w 1969 roku, a Leonard Gardner, który zaadaptował własną powieść na scenariusz. Rzeczywiście, w trakcie seansu fani Bukowskiego odnajdą się wyśmienicie, a sceny pijackich wywodów pomiędzy Omą (Susan Tyrrell) a Billy’em w mig przywołają obrazki z Ćmy Barowej (czy też dowolne fragmenty z niekończących się barowych litanii Chinaskiego). Reszta też pasuje, bo są i bokserzy i dużo smutku, sporo alkoholu i ławki, na których można się położyć i zdrzemnąć, bo to przecież gorąca i spocona Kalifornia. Jestem pod wrażeniem jak Hustonowi udało się przedstawić szarobury naturalizm, dojmującą atmosferę wśród ludzi przegranych i ile ikry wyciągnął z aktorów, którzy w tym rynsztokowym poemacie stworzyli kreacje jedne z lepszych w swoich filmografiach. 8/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 3

The Maltese Falcon – Sokół Maltański (1941). Sygnowany jako pierwszy film noir (głównie przez to, iż posiadał najwięcej wyznaczników charakterystycznych dla tego gatunku: femme fatale, zbrodnia na ulicach, gęsta atmosfera, kryminalne tło i bohater, zdecydowanie nie bez skazy) trudno zaliczyć do arcydzieł, jest jednak filmem wyjątkowym. Wszystkie dialogi idealnie oddają stan ducha bohaterów, świadczą o cechach charakteru i samym człowieku. Akcja szybko przechodzi z pomieszczenia do pomieszczenia, tylko tego mitycznego sokoła jakby brak. Rozmowy, sugestie, groźby wciąż dotyczą przedmiotu, którego jeszcze nikt nie miał w rękach, a chcą wszyscy… 8/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 2

The Misfits – Skłóceni z życiem (1961). to film pożegnanie. Pożegnanie ze złotą erą Hollywoodu, gdzie fani mogli po raz ostatni zobaczyć na ekranie Clarke’a Gable i Marilyn Monroe (znamienne, że swoją pierwszą poważną rolę Monroe zagrała również u Hustona w Asfaltowej dżungli). Pożegnanie z czasami, nostalgiczny dramat, wstęp do kina autorskiego, gdzie porzucono przepych, a twórcy postanowili opowiedzieć coś o człowieku, jego rozterkach i bólu związanym z takimi rzeczami jak samotność, czy pogoń za wolnością, jakkolwiek różnie rozumianą. W centrum wydarzeń znalazła się piątka bohaterów. Każdy inny, ale jednocześnie każdy z nich w tym samym życiowym miejscu, na ciągłym rozdrożu. W każdym z nich tkwią pierwiastki tych samych problemów. Są wycofani, niepewni siebie, rzucają się na chwilę w ogień zabawy, w kolejne plany, ale o dalszych nie są już w stanie myśleć. Mocno zakorzeniony w amerykańskich mitach, oryginalnie zatytułowany Misfits z genialnym polskim tłumaczeniem Skłóceni z życiem to film wybitny pod wieloma względami. Z jednej strony dostajemy dramat z prostą fabułką, z drugiej psychodramę bez jasno określonego przebiegu, ram czasowych czy nawet pewnej ciągłości. Skłóceni z życiem to bardzo smutna przypowieść, fantastyczne zdjęcia, mocny finał i towarzyszące przeświadczenie po seansie, że nie tylko film się skończył, a został zamknięty pewien rozdział dla kina. 9/10 Recenzja tutaj

MIEJSCE 1

The Asphalt Jungle – Asfaltowa dżungla (1950). „Zbrodnia to tylko kalekie dziecko ludzkiej zaradności” – wyjaśnia jedna z filmowych postaci w Asfaltowej dżungli. Nie usprawiedliwia, ale tłumaczy drogę jaką wybrał on i reszta bohaterów, a w zasadzie antybohaterów, bo pozytywnego przypadku w kolejnym mistrzowskim tytule z kina noir nie uświadczymy. Pierwszorzędnie zagrany, bez żadnej zbędnej sceny jest wybitnym dokonaniem na polu realizacyjnym. Sama „asfaltowa dżungla” to metafora życia sportretowanych tu ludzi, a sceny otwarcia sugerują, że będziemy mieli do czynienia z drapieżnikami. Przemykają od filaru do filaru chowając się przed stróżami prawa niczym zwierzyna uciekająca między drzewami przed myśliwym. Dżungla to także określone prawa, gdzie wygrywa silniejszy, sprytniejszy. Nie ma tu miejsca dla ludzi pokroju adwokata Emmericha, który zapomniał co znaczy być twardym i rozmarzonym wzrokiem ucieka do młodziutkiej kochanki Angeli (pierwsza ważna rola Marilyn Monroe). Dżungla nie wybacza pomyłek, nie przyjmuje przeprosin i późniejszego kajania się. Naturalna selekcja szybko weryfikuje twardzieli, a tych, którzy popełnią choćby mały błąd, skazuje na śmierć. 9/10 Recenzja tutaj