Korzenie niebios

Film Johna Hustona nakręcony na podstawie powieści The roots of heaven (Les racines du ciel) francuskiego pisarza Romaina Gary’ego dzisiaj mógłby być zapewne uznany za kino przygodowe noszące znamiona eko thrillera. Porzucając jednak jego rozrywkowe aspekty (nawet te nieliczne), trzeba przyznać, że na tle całej filmografii Johna Hustona okazuje się dziełem niezwykle ambitnym, a po 60 latach od premiery niestety proroczym.

Akcja rozgrywa się w ówczesnej Francuskiej Afryce Równikowej, a skupia się wokół człowieka z ideałami, misją i pasją. Morel (Trevor Howard) to obrońca słoni, mężczyzna, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jakie zło wyrządza gatunek ludzki naszej planecie. Wprawdzie chodzi głównie o słonie, ale to przecież metafora walki z całym ludzkim okrucieństwem, głupotą i krótkowzrocznością. Morel walczy z myśliwymi, którzy w kolonii francuskiej polują na słonie celem pozyskania kości słoniowej. Urządzają masakry gatunkowi, który niechybnie jest narażony na wyginięciePoczątkowo próbuje wymusić podpisy pod stosowną deklaracją, z czasem zrozumie, że tylko czynny opór może przynieść efekt (w pierwszej chwili przybiera groteskowy wymiar, jak postrzały ze śrutu w tylną część ciała myśliwych). Zbiera przy okazji pobratymców i zakłada małą partyzantkę. Finał filmu to konfrontacja z myśliwymi tuż przed ich kolejną bestialską rzezią.

Myśliwi są tutaj przedstawieni w specyficznym świetle, jakby nie zdający sobie sprawy i nie rozumiejący konsekwencji swoich czynów. Dla nich liczy się tylko zysk, zabijanie traktują jako sport, gdzie wygraną jest kość słoniowa, a satysfakcję daje powalenie ogromnego zwierzęcia jednym strzałem. Upajają się tą chwilą, a im większe stado widzą, tym większa z tego płynie radość. Huston piętnuje, ale Morel w roli protagonisty nie wypada przekonująco, a pod koniec filmu wręcz naiwnie, gdy przedstawiony jest jak męczennik w słusznej bądź co bądź sprawie.

Produkcja Korzeni niebios, jak większości filmów z akcją umiejscowioną w Afryce (i tam kręconych), była narażona na liczne problemy realizacyjne. „Winą” obarczyć trzeba oczywiście klimat czarnego lądu i temperatury, które dawały się we znaki ekipie. Sam fakt, że zdjęcia trwały pięć miesięcy może o czymś świadczyć. Malarie, skoki temperatur do ponad 50 stopni Celsjusza, prawie 1000 wezwań do potrzebujących pomocy lekarskich na planie zdjęciowym to tylko zapewne część niedogodności, które towarzyszyły produkcji.

Cel Hustona był nad wyraz światły, ale mnogość poruszonych tematów wydaje się być zbyt duża i przez to wytrąca z równowagi przesłanie, jakże przecież znamienne i unikatowe. Zaznaczając bowiem miejsce akcji wokół francuskiej kolonii, Huston opowiedział kilka ludzkich historii. Większość to pokłosie wojennych opowieści, jak ta ciągnąca się za Minną (Juliette Gréco), która w czasie wojny była osadzona w „domu lalek” (dom publiczny dla nazistów). Wyzwolona przez Sowietów napomknęła o tym bez radości. Jest i major Forsythe (Errol Flynn), kolejny bohater z wojennymi koszmarami w tle, który przedzierał się samotnie przez linię wroga, a teraz topi wspomnienia w butelkach whisky, a pije, gdy tylko rozpocznie się dzień. Te historie służą oczywiście nie tylko temu, by dodać kolorytu fabule, ale by wskazać specyfikę obszaru, w którym rozgrywa się akcja. Afryka dla powojennych niedobitków wydaje się być mekką (dla niektórych), zesłaniem, nadzieją, miejscem, w którym zdają się wyrastać korzenie niebios, jak dla Merola.

Czas trwania: 126 min
Gatunek: przygodowy
Reżyseria: John Huston
Scenariusz: Romain Gary (na motywach powieści), Patrick Leigh-Fermor
Obsada: Errol Flynn, Juliette Gréco, Trevor Howard, Eddie Albert, Orson Welles, Paul Lukas
Zdjęcia: Oswald Morris
Muzyka: Malcolm Arnold