Skłóceni z życiem

Pierwsze co przychodzi po seansie Skłóconych z życiem, to refleksja jak bardzo symboliczny jest wymiar tego obrazu. Już abstrahuję od filmowego tematu, w którym został nakreślony zarys pogubionych życiowo rozbitków. To wszystko jest ważne i składa się oczywiście na fabułę (dość śladową, ale w zamierzeniu). Jednak sama wspomniana refleksja zagra dopiero, gdy widz przyjrzy się dziełu Johna Hustona z szerszej perspektywy.

Skłóceni z życiem to film pożegnanie. Pożegnanie ze złotą erą Hollywoodu, gdzie fani mogli po raz ostatni zobaczyć na ekranie Clarke’a Gable i Marilyn Monroe (znamienne, że swoją pierwszą poważną rolę Monroe zagrała również u Hustona w Asfaltowej dżungli). Pożegnanie z czasami, nostalgiczny dramat, wstęp do kina autorskiego, gdzie porzucono przepych, a twórcy postanowili opowiedzieć coś o człowieku, jego rozterkach i bólu związanym z takimi rzeczami jak samotność, czy pogoń za wolnością, jakkolwiek różnie rozumianą.

W centrum wydarzeń znalazła się piątka bohaterów. Każdy inny, ale jednocześnie każdy z nich w tym samym życiowym miejscu, na ciągłym rozdrożu. W każdym z nich tkwią pierwiastki tych samych problemów. Są wycofani, niepewni siebie, rzucają się na chwilę w ogień zabawy, w kolejne plany, ale o dalszych nie są już w stanie myśleć.

Żeby zacząć rozmawiać o Skłóconych z życiem, trzeba się zastanowić kim są i z jakim życiem rozmijają się główni bohaterowie filmu Johna Hustona. Innymi słowy z jakim życiem nie potrafią sobie poradzić. Nie wiedzą jak trwać w związkach dłużej niż przez chwilę, jak kochać dłużej niż przez noc, jak być wolnymi. Jednak nie można rozpatrywać obrazu Johna Hustona jako zwykłej fabuły, opowieści o kilku epizodach życiowych rozbitków. To z jednej strony ilustracja ludzkich postaw, z drugiej strony film tak skonstruowany, że każda scena stanowi metaforę życia głównych bohaterów.

Na pierwszym planie jest tu piękna Roslyn, czyli Marilyn Monroe w swojej ostatniej i jednocześnie najbardziej dla niej wymagającej roli. Wymagającej, bo ogrywając latami schemat „głupiutkiej blondynki” teraz musiała zaprezentować przed kamerą szereg innych postaw. To postać smutna, ale i pełna życia, tragiczna, ale i bez mała empatyczna. Jest więc pełną sprzeczności, piękną kobietą, która potrzebuje przede wszystkim wsparcia i drogowskazu. Jako świeżo upieczona rozwódka trzyma się jakoś w ryzach własnego dramatu dzięki Isabelle (Thelma Ritter, która ożywia jak zawsze drugi plan. Wciąż pamiętam jej fenomenalną kreację z Kieszonkowca z South Street Samuela Fullera). Ale i ona, choć sprawia wrażenie pewnej siebie, oszukuje się, bo chociaż mówi ciągle o tym jakie plusy stoją za rozwodem, to jest postacią, która robi dobrą minę do złej gry. Tak jak i reszta towarzystwa z dorosłymi niedorosłymi, kowbojami, którzy chcieliby być z krwi i kości, a wolność widzą na prerii, na rodeo, wodzą spojrzeniem za rzeczami pewnymi jak krajobraz za oknem uciekając od odpowiedzialności. Oni wszyscy nie są w stanie sprostać w obliczu międzyludzkich relacji, szukając wolności zniewalają naturę, tutaj w scenach finałowych, wolne mustangi.

Mocno zakorzeniony w amerykańskich mitach, oryginalnie zatytułowany Misfits z genialnym polskim tłumaczeniem Skłóceni z życiem to film wybitny pod wieloma względami. Z jednej strony dostajemy dramat z prostą fabułką, z drugiej psychodramę bez jasno określonego przebiegu, ram czasowych czy nawet pewnej ciągłości. Skłóceni z życiem to bardzo smutna przypowieść, fantastyczne zdjęcia, mocny finał i towarzyszące przeświadczenie po seansie, że nie tylko film się skończył, a został zamknięty pewien rozdział dla kina.

Czas trwania: 125 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: John Huston
Scenariusz: Arthur Miller
Obsada: Clark Gable, Marilyn Monroe, Montgomery Clift, Thelma Ritter, Eli Wallach
Zdjęcia: Russell Metty
Muzyka: Alex North