The Steel Helmet (1951)

Recenzja filmu "The Steel Helmet" (1951), reż. Samuel FullerO takich tytułach słusznie pisze się „mały, wielki film”. W swoim trzecim pełnometrażowym filmie Fuller oddaje cześć amerykańskiej piechocie. Sam służył jako kapral w Pierwszej Dywizji, więc temat poznał z autopsji. Tym razem twórca uczynił głównym bohaterem sierżanta Zacka (Gene Evans). To twardziel (z tego filmu pochodzi kwestia „If you dieI’ll kill ya!„), a wojna koreańska jako tło wydarzeń nie jest pierwszym wojennym konfliktem, w którym sierżant bierze udział. Od pierwszych scen (notabene bardzo ciekawych, bo Fuller idealnie żongluje nastrojami widzów) zdajemy sobie sprawę, że żołnierz piechoty poradzi sobie w każdej sytuacji. Skrępowany leży wśród rozstrzelanych towarzyszy broni. Tak zaczyna się historia Zacka, który chce powrócić do jednostki. Pomaga mu czarnoskóry sanitariusz i rdzenny mieszkaniec terenów, na których toczy się wojna – chłopak, żarliwy wyznawca nauk Buddy. Po drodze dołączy jeszcze zagubiony, przetrzebiony amerykański oddział. Dzisiaj, patrząc na złożoną do kupy jednostkę mógłby powiedzieć multi-kulti, Fuller mówi: „patrioci, sól mojej ziemi”. Nieważne jest tu wyznanie, przeszłość, przekonania. Ważna jest flaga, której służysz, narodowość wbita w dokument tożsamości.

Recenzja filmu "The Steel Helmet" (1951), reż. Samuel Fuller

The Steel Helmet to moralitet i kolejny kopniak bezkompromisowego twórcy w ograniczenia, wąskie horyzonty obywatela własnego (i nie tylko) kraju. W trakcie „powrotu” oddziału do bazy wydarzy się jeszcze wiele, a kulminacja wydarzeń rozegra się w świątyni z ogromnym posągiem Buddy. To tutaj znajdą schronienie czarnoskórzy, Azjaci, chrześcijanie, ateiści. To ostatecznie pod posągiem Buddy będą się bronić do ostatniej kuli w swoim karabinie M1. Tutaj też nabiorą szacunku, zagryzą gorycz i uronią łzę po stracie przyjaciela, którego poznali dzień wcześniej. Zdaję sobie sprawę, że moralizatorski wydźwięk może być solą w oku niejednego widza. Fullera albo się kupuje całego, albo całego odrzuca. Niech przykładem będzie scena, gdy północnokoreański jeniec próbuje „podejść” żołnierzy od strony uprzedzeń rasowych, których w Stanach Zjednoczonych w latach 50. było co nie miara. Nic z tego. Czarnoskóry sanitariusz i Azjata w służbie amerykańskiej piechoty znajdują się teraz na froncie. Są oczywiście świadomi konfliktów, których na tym tle jest w ojczyźnie bez liku. To kurewstwo i tyle. Teraz mają ważniejsze sprawy na głowie, przelewają przecież krew w służbie ojczyzny, która nie raz boleśnie ich trąca i będzie trącać.

Recenzja filmu "The Steel Helmet" (1951), reż. Samuel Fuller

Pod względem formalnym obraz jest bardzo kameralny, teatralny nawet. Samuel Fuller dostał za ten tytuł nagrodę Amerykańskiej Gildii Scenarzystów za najlepszy scenariusz do filmu niskobudżetowego. Jak na low-cost movie (budżet wyniósł 100.000 dolarów) przy całym zachowanym umiarze stylistycznym, treści jest tu aż nadto. Poza wszystkim typowymi dla Fullera tematami, jest tu wiele scen, które trzeba traktować symbolicznie. Natomiast nieliczne wzruszenia, które niesłusznie można by skwitować jako „tanie”, są przede wszystkim szczere, jak cały The Steel Helmet. Przejmujące kino z gorzką, finałową wymową. Idziesz dalej żołnierzu, to tylko przystanek, a nie koniec wojennej tułaczki.

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 85 min
Gatunek: Wojenny
Reżyseria: Samuel Fuller
Scenariusz: Samuel Fuller
Obsada: Gene Evans, Robert Hutton, Steve Brodie, Richard Loo
Zdjęcia: Ernest Miller
Muzyka: Paul Dunlap