Władca północy

Po komercyjnej porażce Ucieczki Ulzany (ileż ich to już było w karierze Aldricha), który był jednocześnie powrotem twórcy do westernu, reżyser przymierzył się do realizacji Władcy północy dla producenta Kennetha Hymana z 20th Century Fox. Żeby tej przykrej tradycji stało się zadość, można na wstępie już napisać, że i Władca północy okazał się finansową klapą (Aldrich ponownie zachodził w głowę, dlaczego tak się stało). Finansową, ale nie artystyczną, bo to bez wątpienia czołówka w dorobku twórcy.

Historia we Władcy północy dotyczy dwóch hobo. Określenie to pojawiło się w Stanach Zjednoczonych pod koniec XIX wieku, a dotyczyło, w dużym skrócie, migrujących bezdomnych szukających pracy. Najczęściej przemierzali kraj na gapę wskakując do towarowych wagonów. Byli w stanie przemierzyć w ten sposób Amerykę tam i z powrotem. O najtwardszych natomiast krążyły legendy. Pracowali dorywczo za nocleg, albo jedzenie. W czasach wielkiego kryzysu w Stanach Zjednoczonych podróż za pracą była czymś normalnym. Hobo byli na „wygranej pozycji” bo byli najczęściej sami, walczyli o siebie, żeby przeżyć potrzebowali jedzenia na dziś, nie na jutro. Ich losy, choć przecież dramatyczne, nie krążyły aż tak często wokół tragicznych wydarzeń związanych z życiem rodzinnym jak u bohaterów z powieści Johna Steinbecka Grona gniewu.

Robert Aldrich, a w zasadzie Christopher Knopf pisząc scenariusz do filmu inspirował się historiami z kilku książek. Z autobiograficznej The Road (Na szlaku) Jacka Londona, która była zbiorem opowieści z czasów, gdy pisarz przemierzał kraj właśnie jako hobo i dwóch książek Leona Raya Livingstona. Livingstone to jedna z legend podróżowania „w stylu hobo” (podróżował pod ksywką „A-No.1”). Napisał o życiu w drodze 12 książek. Zwracał uwagę na sytuację bezdomnych, ale i na korzyści płynące z takiego życia. Robert Aldrich posiłkując się scenariuszem Christophera Knopfa opowiedział o konflikcie na drodze, a żeby być już dokładnym, to na torach jak to w życiu hobo bywało. Konflikt, a nawet otwarta miejscami walka, w finale zaś bitwa na śmierć i życie dotyczyła dwóch mężczyzn – życiowego tułacza „A-No.-1” („Numer jeden” to jasne odniesienie do historii Livingstone. W mężczyznę wcielił się Lee Marvin) i zarządzającego pociągiem towarowym Shacka (prawdopodobnie najlepsza rola Ernest Borgninena). Shack to rodzaj bezwzględnego sadysty. Jako konduktor i zarządzający składem kursuje najczęściej po Oregonie (tam też rozgrywa się akcja filmu). Włóczęgom wypowiada wojnę, grozi, że zabije każdego kto będzie chciał podczepić się pod wagon i przejechać choćby jeden kilometr bez uiszczenia zapłaty. Dla „Numeru jeden” to wyzwanie. Ten zapowiada, że przemierzy całą trasę z Shackiem na pokładzie na gapę.

Trzeba przy tej okazji wspomnieć i odnieść się do prawdziwych wydarzeń w USA na początku XX wieku, gdy kolej ponosiła ogromne straty finansowe (między innymi w związku z istnieniem hobo). Właśnie wtedy zaczęto zatrudniać bandytów pokroju Shacka, którzy mieli (i najczęściej potrafili to zrobić) załatwić problem od ręki stosując agresywne formy przymusu. Jednak nie tylko konflikt Shacka z „Numerem jeden” wypełnia ten filmowy wagon. Do akcji dołącza młody Cigaret (tej ksywki natomiast używał podczas swoich eskapad Jack London. W Cigareta wcielił się Keith Carradine). Młody pragnie dorównać starszyźnie, jest buńczuczny, nie zna umiaru w przechwałkach, w końcu ląduje pod skrzydłami „Pierwszego”. Jednak nawet jeżeli opowieść przyjmuje nierzadko konwencje 'buddy movie’, to styl hobo polega najczęściej na byciu singlem o czym panowie przekonają się przy wielu kolejnych dramatycznych wydarzeniach.

Film Roberta Aldricha wygrywa wiele głównie przez swój historyczny rys. Dzięki temu, że Aldrich przyłożył się do solidnego przedstawienia tła związanego z wielkim kryzysem, jako widz czułem dokładnie tę przygnębiającą atmosferę. Co ważne, twórca nie włożył w usta postaci (tych głównych, ale i każdej którą bohaterowie spotkali) frazesów o podłym i okrutnym losie. Tego nie trzeba mówić, bo czas głodu, bezrobocia, zmęczenia, odczuwa się po kilku pierwszych minutach seansu. Stany Zjednoczone Aldricha jawią się jak krajobraz po bitwie, gdzie jedynym powiewem nadziei jest ten pociąg, do którego chcą wsiąść wszyscy bezdomni szukający pracy, chleba i dachu nad głową na jedną noc. Co jest „poza pociągiem”? Rudery, bieda, wysypiska śmieci.

Dla Roberta Aldricha zobrazowanie namacalnego zatargu (a tutaj i osobliwej zażyłości na drugim froncie) nie jest pierwszyzną. Dwóch skrajnych bohaterów można spotkać co kilka lat w jego filmografii. Zaczynając od Vera Cruz (1954), przez Ostatni zachód słońca, ale i Co się zdarzyło Baby Jane? (i jeszcze kilka tytułów), Aldrich opierał swoje fabuły na konfrontacji charakterów.


Władca północy był trzecim wspólnym filmem Aldricha i Lee Marvina i piątym Aldricha i Ernesta Borgninem (reżyser z aktorem spotkają się jeszcze na planie Pigalaka). Panowie znali się zatem doskonale, a wyraz tego widać wyraźnie na filmowej taśmie. Lee Marvin gra siebie, pewnego, twardego, ale też czującego respekt dla szybkiego towarowego pociągu. Borgnine to ziejący nienawiścią skurczybyk. Nie lubi podkomendnych, a na hobo zamierza się młotem. Carradine natomiast jest jak chytry lis, mocny w gębie, jednak po prawdzie atakuje liceum, a nie skończył jeszcze podstawówki. Wybuchowa mieszanka charakterów dostarcza wielu emocji, napięcia, a film obfituje w niejeden zwrot akcji. Władca północy to utwór widowiskowy, przemyślany i kompletny. Jeden z tych niedocenionych w dorobku Roberta Aldricha, który warto po latach odkryć na nowo zarówno ze względu na walory rozrywkowe ale i poznawcze, opisujące precyzyjnie czas, miejsce i ludzi.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 118 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Christopher Knopf
Obsada: Lee Marvin, Ernest Borgnine, Keith Carradine, Charles Tyner, Malcolm Atterbury
Zdjęcia: Joseph F. Biroc
Muzyka: Frank De Vol