Zwierciadło

O filmach Tarkowskiego pisały już najtęższe filmoznawcze umysły, rozkładając je na czynniki pierwsze, a nawet drugie i trzecie. Sam reżyser próbował w swoich dziennikach i publikacjach – Czasie utrwalonym oraz Kompleksie Tołstoja: myślach o życiu, sztuce i filmie – doprecyzować kwestie wyrażone za pomocą ruchomych obrazów, wgryźć się we własne dzieła, pogłębiając ich znaczenie. Jak się jednak okazało każda wiwisekcja filmów radzieckiego mistrza, nawet jeśli dokonywana przez samego twórcę, nie tylko okrada je ze swojej niewyrażalnej wieloznaczności, co zamyka ścieżki interpretacyjne, narzucając widzom jeden, jedyny, „właściwy” odbiór.

Kiedy jako świeżo upieczony dwudziestolatek wygooglowałem sobie „100 filmów, które trzeba zobaczyć przed śmiercią”, co wtedy oznaczało dla mnie „100 nudnych filmów, których kompletnie nie zrozumiem, ale muszę zobaczyć, żeby pokazać w towarzystwie, że umiem w kino”, jedną z pierwszych pozycji na liście był Stalker. Pamiętam, że nie zrozumiałem z niego absolutnie nic. Byłem jak bohater filmu Chłopaki nie płaczą, któremu ktoś puszcza film o facecie w łódce. Zastanawiałem się dlaczego scena z trzema jadącymi facetami musi trwać 10 minut zamiast kilku sekund, będąc na etapie, kiedy myśli się, że kino artystyczne różni się od nieartystycznego tylko tym, że jest czarno-białe. Czując zatem, że to jeszcze nie czas na „arcydzieła”, wzorem ucznia pana Miyagi z Karate Kid, udałem się na trening polegający na oglądaniu niepokojąco dużej liczby filmów. Kiedy już zrobiłem kilka filmoznawczych pompek na jednej ręce, połamałem sobie pięści w chłodni na skostniałych arcydziełach Antonioniego, wbiegłem na schody z Bergmanem i Fellinim przy dźwiękach utworu Billa Contiego, poczułem, że jestem gotowy wrócić do Tarkowskiego.

Drugie starcie ze Stalkerem okazało się dla mnie dużo łatwiejsze od pojedynku Rocky’ego z Ivanem Drago. Zrozumiałem w końcu, że każdy najmniejszy element ma tutaj znaczenie. Zestawienie skąpanej w sepii postapokaliptycznej scenerii z kolorystyką utopijnej Strefy, długie ujęcia potęgujące uciążliwość przejścia z wyniszczonego miasta pod stałym nadzorem wojska (będące oczywistym nawiązaniem do sytuacji politycznej Związku Radzieckiego za rządów Breżniewa) do miejsca ucieczki, w końcu motywacje bezimiennych wędrowców – Pisarza i Profesora. Stalker stał się dla mnie dziewiczą podróżą, przełomowym momentem, w którym kino po raz pierwszy osiągnęło dla mnie poziom wielkiej literatury, co z perspektywy czasu wydaje się oczywiście olbrzymim uproszczeniem.

Podjęcie się napisania recenzji zmusiło mnie do odświeżenia sobie dzieła Tarkowskiego, do ponownego zmierzenia się z filmem. Potrzebowałem kompetentnego researchu. Zapoznałem się z opracowaniami Stalkera, poczytałem wypowiedzi samego reżysera, poszukałem wspólnych elementów z jego pozostałymi dziełami – ZwierciadłemOfiarowaniemSolaris, zabrałem się za lekturę Pikniku na skraju drogi braci Strugackich, na którym oparty jest film. Kiedy już w trakcie seansu układałem sobie w głowie plan tekstu, naszpikowanego przymiotnikami typu „wielki”, „wybitny”, „ponadczasowy” oraz myślałem nad umieszczaniem w strategicznych miejscach słów „metafizyka”, „transcendencja” i „sacrum”, dotarło do mnie, że nie ma to absolutnie żadnego sensu. Po co recenzować film, który niedługo będzie obchodził swoje 40 urodziny, kondensując jedynie kilkudziesięciostronicowe filmoznawcze opracowania, wyważając otwarte drzwi? Postanowiłem podejść do Stalkera bardziej osobiście.

Po trzecim spotkaniu z dziełem Tarkowskiego doszedłem do wniosku, że każda wizyta w Zonie, to jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne doświadczenie. Zanim jednak do niej dotrzemy, czeka nasz ciężka przeprawa, w otoczeniu skrajnych filozoficznych rozważań Profesora i Pisarza. Wtedy po raz pierwszy reżyser zmusza nas do pierwszych wyborów. Czy bliżej nam do racjonalnego pragmatyzmu Profesora, dla którego narzędziami poznawczymi są szkiełko i oko, czy może do dekadenckiego filozofowania Pisarza? Pozorna zerojedynkowość zanika z czasem na rzecz konkretnych pytań. Im bliżej celu, tym więcej wątpliwości, co do motywacji bohaterów, by ostatecznie zostawić nas, porzucić w samym środku Strefy. W pewnym momencie zostajemy sami z fundamentalnymi, w kontekście całego filmu, pytaniami – Czego podskórnie pragniemy? Czy jesteśmy gotowi poznać najprawdziwszą prawdę o nas samych, czy wolelibyśmy żeby Strefa nigdy nie istniała? W końcu, jak bardzo nasze pragnienia zmieniły się na przestrzeni lat, które upłynęły od poprzedniego seansu? Ostatnie długie, statyczne ujęcie w filmie, gdzie trójka bohaterów przez kilka minut siedzi w milczeniu, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszymy jest odgłos kapiącej wody, to nie tylko zobrazowanie pustki i niekonsekwencji Pisarza i Profesora. Tarkowski mówi do nas zza kamery – „to jeszcze nie ten czas, zapraszam do odwiedzenia Strefy ponownie”.

Można zatem pisać o Stalkerze jako o filmie wielkim, wybitnym i ponadczasowym. Transcendentnej podróży, pozwalającej dotrzeć do metafizycznej warstwy wszechrzeczy, otrzeć się o sacrum. Okazuje się, że jest on jednak czymś więcej niż (sic!) tylko arcydziełem. To lustro, w którym odbijają się nasze obawy, pragnienia, w którym przy każdym następnym seansie widzimy coś zupełnie innego. Czy jesteśmy gotowi stanąć ze sobą twarzą w twarz?

Piotr Nyga