Pisząc o albumie Żyjąca śmierć, trzeba przede wszystkim wspomnieć o autorze literackiego pierwowzoru. To Stefan Wul (a właściwie Pierre Pairault), francuski pisarz science-fiction. Na naszym rynku wydawniczym postać niezbyt popularna. Do dzisiaj ukazało się tylko Remedium (Odyssée sous contrôle), którą Wul napisał pod koniec lat 50. Szkoda, bo przecież gros czytelników, a raczej widzów, zna Wula z innej adaptacji, tym razem filmowej.
Mam na myśli Fantastyczną planetę (lub Dziką planetę). Francuski surrealistyczny film animowany jest już dość znany, po dziś dzień robi ogromne wrażenie, tak ze względu na temat jak i na samą formę. Kultowa już dziś produkcja została nakręcona na podstawie powieści Oms en série Stefana Wula.
Wróćmy jednak do omawiania komiksu. Żyjąca śmierć to historia z odległej przyszłości. Ludzkość (której przedstawiciele identyfikują się już jako ci z nowej generacji) skolonizowali wiele planet. Na Marsie wyrasta metropolia, to samo na innych planetach. W latach 50. Wul mógł oczywiście pozwolić sobie na takie fantazje, ludzie wciąż myśleli że środowisko Marsa, czy Wenus będzie można zaadoptować bez większych problemów.
Ważny jest kontekst, Ziemia w Żyjącej śmierci jest uważana za rzecz godną potępienia. Tak samo jak literatura, spora część zagadnień naukowych, na pewno cała ziemska historia. Wszystko, co było na Ziemi doprowadziło do katastrofy. Planeta, choć istnieje, zamieniła się w teren (teoretycznie) niezdatny do życia, niebezpieczny i nieprzyjazny. Tam przecież rozegrał się exodus, trudno mieszkańcom Marsa rozmawia się o starym globie. Ale czarny rynek rządzi się swoimi prawami, z Ziemi wciąż ściągane są artefakty, w tym między innymi książki, które skupuje biolog geniusz. Ma on swoje kłopoty na Marsie, władze chcą go izolować, szerzy te swoje naukowe teorie zamiast trwać w ogólnej społecznej radości.
Mroczne tropy. Atmosfera z Frankensteina i Drakuli.
To punkt wyjścia, bo pomocy biologa, Joachima, potrzebuje Marta, kobieta z ogromną władzą. Mieszka na opuszczonej Ziemi, to ona rozgrywa karty przemytniczą walutą, książkami, właśnie artefaktami. Razem z kilkoma osobliwymi pomocnikami zajęła ogromny zamek i stamtąd zawiaduje interesem. Pomoc biologa jest istotna, Marta ma nadzieję przywrócić do życia swoją córkę, Lisę.
Słowem wtrętu o autorze literackiego pierwowzoru, to istotne jest to, że Pairault był z zawodu chirurgiem stomatologiem i często wątki medyczne wypełniały jego dzieła. Nie inaczej jest w Żyjącej śmierci. Powieść La Mort vivante ukazała się w 1958 roku, na naszym rodzimym rynku wydawniczym niestety nigdy.
Żyjąca śmierć to sci-fi, makabra, gotyk w przepięknej czerni i bieli, gdy ta sama czerń i biel gra nastrojami, a strach wpycha grozę pod skórę czytelnika. Joachim niczym dr. Frankenstein zgadza się na życzenie pięknej Marty i wykorzystuje technologię, całą swoją wiedzę, by spróbować wskrzesić dziewczynkę. Więcej nie mogę zdradzić, ale pomysł jest iście upiorny.
Ponownie to robimy. Zabawy w Boga, nauka, zaawansowana technologia, pośpiech i wygórowane ambicje po raz kolejny mogą doprowadzić do ruiny. W świecie Żyjącej śmierci nic się nie zmienia. Problemem nie jest Ziemia, a ludzie, którzy wykorzystują naukę w swoich prywatnych celach. Z drugiej strony, właśnie to odróżnia nas od zwierząt. Nie potrafimy pogodzić się z żałobą, odejściem ukochanych osób. Skoro mamy możliwości, sprzęt i wiedzę, to dlaczego tego nie wykorzystać? Żyjąca śmierć stawia odważne pytania. Romantyczna atmosfera unosi się nad treścią, gotyk w ciągłym sprzężeniu z science-fiction to jeden z bardziej oryginalnych konceptów jakie widziałem. Tutaj gatunek oddycha całą piersią. Można się zakrztusić duszną i klaustrofobiczną atmosferą, na końcu takich historii zawsze staniemy na progu szaleństwa.
Upiorny, odważny, mocno trzyma w ryzach gotyk, sci-fi, horror.
Klasyczne motywy od Mary Shelley przefiltrowane są tutaj przez Lovecrafta, poetykę Edgara Alana Poe. Wszystko w wiktoriańskim anturażu, który mieni się tutaj w niektórych momentach steampunkowym blaskiem. Olivier Vatine, autor scenariusza pisze bardzo intensywnie. To krótki komiks, mamy tu esencję najważniejszych zagadnień dotyczących ludzkiej moralności. Zaczyna się jak przygoda i szybko zostajemy wtrąceni do ciemnego lochu.
Zatem przede wszystkim horror? Tak, bo zarówno gotyk jak i sci-fi nigdy nie wyjdą spod batuty tego horroru. Tutaj za atmosferę odpowiedzialny jest portugalski artysta Alberto Varanda. Przy posłowiu wspominani są inni artyści, tacy jak Bernie Wrightson czy Gustave Doré. To oni mieli służyć Varandowi za inspirację. Nie znałem ich, ale rzeczywiście, czuć w Żyjącej śmierci te inspiracje. Mnie natomiast warstwa wizualna przy całym tym imponującym kreskowaniu i wchodzeniu w najdrobniejsze szczegóły przy budowaniu nastroju czernią i bielą, ale także przy tej niebywałej dbałości o detale tak architektoniczne jak i przy każdym jednym aspekcie dotyczącym ubioru, mimiki przypominają ostatnio przeczytane Pośmiertne objawienia. To tam niemiecki ilustrator Andreas również wchodził na wyższe segmenty przy operowaniu kreską, czy delikatnymi liniami które służyły również budowaniu cieniowania. To są przepiękne, straszne, wchodzące w duszę rysunki. Tam zostają.
To krótka i intensywna historia o grzechu, desperatach którzy biorą naukę pod obcas i dociskają, dokręcają śrubę, a później patrzą przerażeni na efekt swoich czynów. Wybitny.
Nie sposób przejść obok tego wydania nie zwracając uwagi na sam album. Żyjąca śmierć ukazała się w linii wydawniczej ’10 lat Scream Comics’. Powiększony format (275 x 370 mm), wybiórczy lakier, dodatkowe wzmocnienie brzegu, zdobione nadruki na brzegach. Trochę niebezpiecznie blisko krawędzi jest tytuł na froncie, być może przy składzie opuściłbym go centymetr. To szczegół.
Rysunki: Alberto Varanda
Tłumaczenie: Jakub Syty
Korekta: Izabela Rutkowska
DTP: Krzysztof Kaźmierczak
Ilość stron: 88
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Scream Comics
Format: 275 x 370 mm

