Mówić własnym głosem w kinie grozy

Z Bartoszem M. Kowalskim, reżyserem filmów Plac ZabawW lesie dziś nie zaśnie nikt, W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 i Ostatnia wieczerza rozmawia Marek Nowak.

Marek Nowak: Od kiedy śledzę Twoją drogę twórczą zawsze intrygowało mnie jak to się stało, że reżyser, który podobnie jak wielu innych polskich twórców debiutuje w kinie obyczajowym i społecznie zaangażowanym dramatem, nagle dokonuje tak, jednak zaskakującego, artystycznego zwrotu i postanawia kręcić gatunkowe horrory?

Bartosz M. Kowalski: Zawsze chciałem robić horrory. Fascynacja kinem grozy i miłość do tego gatunku połączona z marzeniem, że mógłbym dołączyć do grona jego twórców towarzyszyły mi już od dzieciństwa. Po tym, jak skończyłem studia i wróciłem do Polski, próbowałem na różne sposoby zrobić swój pierwszy horror. Miałem wtedy kilka projektów zarówno krótkometrażowych filmów jak i pełnych metraży, z którymi chodziłem po różnych instytucjach i próbowałem uzyskać potrzebne wsparcie. Niestety, nic z tego nie wychodziło. Musiałem się gdzieś zaczepić i zaczepiłem się w kinie dokumentalnym. To mnie zafascynowało Zacząłem współpracę z HBO, dla którego zrealizowałem dwa filmy dokumentalne. Dzięki temu otworzyłem się na kino, które nigdy wcześniej mnie nie interesowało. Potem trafiłem na temat, który zainspirował Plac zabaw. Warto zwrócić uwagę, że Plac zabaw jest filmem w swojej estetyce absolutnie paradokumentalnym, więc było to dla mnie naturalnym przejściem od kina dokumentalnego do fabuły.

MN: Jednak przejście od Placu zabaw do W lesie dziś nie zaśnie nikt do końca naturalne się nie wydaje.

BMK: Po Placu zabaw, na zasadzie zupełnego przypadku, udało mi się zrobić dla nieistniejącej już platformy, Showmax, krótkometrażowy slasher pt. Zacisze i to w pewnym sensie otworzyło mi drzwi do tego, by w ogóle spróbować robić komercyjny horror. Gdy tylko okazja się nadarzyła, to ja oczywiście nie mogłem jej nie wykorzystać. Tak udało się zrealizować mój pierwszy pełnometrażowy slasher W lesie dziś nie zaśnie nikt. W momencie, gdy film miał trafić do kin, wybuchła pandemia. W rezultacie kina zostały zamknięte, a my otarliśmy się o katastrofę. Na szczęście obraz trafił do Netflixa, gdzie osiągnął spory komercyjny sukces. To otworzyło mi drzwi na kolejne eksperymenty, które też cieszyły się oglądalnością. Więc kuję żelazo póki gorące.

MN: Pomówmy chwilę o twojej twórczości. Gdy spotkaliśmy się poprzednim razem na pokazie prasowym W lesie dziś nie zaśnie nikt, co było niezwykłym wydarzeniem, bo zaraz po nim zostały na wiele miesięcy zamknięte kina, mówiłeś, że twój film jest listem miłosnym do kina gatunkowego amerykańskich horrorów ery VHS-ów, na których się wychowałeś. Zastanawiam się, na ile to zdanie dotyczyło tamtego konkretnego filmu, a na ile, w jakimś sensie, postrzegasz sam swoją dalszą twórczość w tej optyce. Innymi słowy; czy to jest tylko zabawa kinem i filmowym gatunkiem, czy może poprzez kostium tego gatunku starasz się powiedzieć coś więcej?

BMK: Niezależnie od konwencji i tonacji filmu, zawsze staram się powiedzieć coś więcej, czy to w Placu Zabaw czy w Ostatniej wieczerzy. Choć formy są tak diametralnie różne, wszędzie staram się zawierać jakieś przesłanie czy komentarz społeczny, polityczny, religijny… Jak widzę swoją dalszą twórczość? Idę za sercem. Kocham kino gatunkowe, erę VHS-ów. To jednak nie znaczy, że zupełnie porzuciłem kino społeczne. Mój następny film jest historią starego człowieka, emerytowanego aktora, który ląduje w domu opieki i nie mogąc pogodzić się z nową, trudną rzeczywistością, zaczyna uciekać w głąb własnej wyobraźni. To będzie film, któremu bliżej do Placu Zabaw niż do W lesie… czy Ostatniej wieczerzy, choć też będzie posiadał znaczące elementy fantastyki i horroru. Z kolei jeszcze następny projekt znów będzie powrotem do rasowego, krwawego horroru.

MN: Analizując twoją twórczość trudno nie odnieść wrażenia, że reprezentujesz tę rzeszę twórców kina grozy, którzy podchodzą bardzo sceptycznie do ludzkiej natury i wszelkiej maści struktur społecznych. W zasadzie licząc od Placu zabaw do Ostatniej wieczerzy we wszystkich tych opowieściach dobrzy ludzie są tłamszeni, egoizm wygrywa z empatia, a okrucieństwo z wrażliwością. Warto wspomnieć, że poza W lesie dziś nie zaśnie nikt wszystkie pozostałe się źle kończą.

BMK: Uogólniając, chyba faktycznie uważam, że ludzie są źli. I rzeczywiście poza W lesie dziś nie zaśnie nikt tych happy endów nie ma. Jak w życiu. W końcu wszyscy zmierzamy do apokalipsy.

MN: Przejdźmy do twojego najnowszego filmu. Po dwóch slasherach (W lesie dziś nie zaśnie niktW lesie dziś nie zaśnie nikt 2) twój kolejny film to horror satanistyczny z wątkami religijnymi, którego akcja dzieje się zamkniętym zakonie umieszczonym na odludziu. Skąd pomysł na to, by sięgnąć akurat po ten podgatunek horroru?

BMK: Zawsze chciałem nakręcić horror religijny. Jako podgatunek był na liście rzeczy, których chciałem spróbować w kinie. Dla mnie jako twórcy był też ciekawą estetyczną odskocznią od klasycznego slashera jakim był W lesie dziś nie zaśnie nikt i slashera eksperymentalnego z groteskową woltą fabularną jakim był W lesie dziś nie zaśnie nikt 2. Ostatnia wieczerza w swojej konwencji jest zdecydowanie poważniejsza i dużo mroczniejsza, osadzona w dusznej atmosferze, stroniąca od licznych jump scare-ów, celowo groteskowej brutalności i fruwających flaków. Choć przyznam, że nie mogłem sobie odmówić drobnego przełamania tej powagi i wstawienia choć jednej sekwencji parodystyczno-groteskowej. Wszyscy, którzy oglądali film na pewno wiedzą, o który moment chodzi.

MN: Obraz trafił do Netflixa, gdzie szybko znalazł się na 5 miejscu najchętniej oglądanych nieanglojęzycznych filmów na świecie. Spodziewałeś się tak dobrego przyjęcia filmu?

BMK: Przyznam, że nie. Byliśmy pewnego rodzaju eksperymentem, bo film nie miał żadnej promocji ani nawet swojego zwiastuna. Więc szczerze mówiąc martwiłem się. Ale jednocześnie ufam ekipie z Netflixa. Oni wiedzą co robią. No i mieli rację, film poradził sobie sam. W halloweenową sobotę był peak oglądalności – 3 miejsce na świecie. Byłem mocno zaskoczony. Ale cieszę się, że się udało.

MN: Mnie osobiście Ostatnia wieczerza trochę zaskoczyła. W lesie dziś nie zaśnie nikt mi się podobało, bo oglądając go uwierzyłem, że da się w Polsce kręcić slashery. W przypadku W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 zaimponowała mi twoja artystyczna odwaga i choć wiem, że obraz miał skrajne recenzje, to ja się sytuuję po stronie jego zwolenników. Przyznam, że spodziewałem się, że po nim pójdziesz jeszcze bardziej w stronę eksperymentalnego, autorskiego horroru, a tu jednak Ostatnia wieczerza, zdaje się, jest znowu przede wszystkim listem miłosnym.

BMK: Eksperymentalna wolta w W lesie dziś nie zaśnie nikt 2 była kontrowersyjna. I taki też był odbiór tego filmu. Dlatego pewnie nie usiadłem od razu i nie zacząłem pisać trzeciej części, którą w pierwotnych zamysłach chciałem przegiąć jeszcze bardziej. Może kiedyś do tego wrócę, może jest za wcześnie. Wracając do Ostatniej wieczerzy, oczywiście jest to w pewnym sensie horrorowo-religijny klasyk, ale znów odrobinę połamany, bo i z wątkiem detektywistycznym, i z motywem kanibalizmu. Jest też klasyczny egzorcyzm, w którym trzęsie się łóżko, płonie krucyfiks itd. Ale wszystko okazuje się ściemą, duchowni fingują opętania różnymi sztuczkami, żeby doić kasę. A na koniec jest monster. W większości horrorów o opętaniach zawsze miałem pewnego rodzaju niedosyt, że na końcu jako widzowie nigdy nie dostajemy demona, diabła, w całej okazałości, tylko to jest zawsze jakaś niewidzialna siła, która albo zostaje wypędzona, albo nie, i film się kończy. Ja chciałem na koniec mieć prawdziwego demona, odwrócenie symboli religijnych i apokalipsę. To jeszcze do niedawna wydawałoby się w polskim kinie zbyt ryzykowne jeśli nie niemożliwe.

MN: Wróćmy na chwilę do W lesie dziś nie zaśnie nikt 2. Zastanawiam się, na ile mocno mieszany odbiór tego filmu, o którym mówiliśmy, zniechęcił cię do podobnych filmowych eksperymentów w przyszłości?

BMK: Nie zniechęcił. Gdybym miał się zniechęcić to rzuciłbym ręcznikiem już po Placu Zabaw, bo odbiór tego filmu też był skrajny. Dalej robię swoje. Dopóki są widzowie, którzy kupują to co robię, to ja mam w sobie paliwo. Chcę, żeby tych widzów było jak najwięcej, z każdego projektu staram się wyciągać wnioski, ale zdaje sobie sprawę, że to nie jest i nigdy nie będzie kino dla każdego. Wierzę w to, że lepiej w kinie mieć swój własny głos, niż nie mieć żadnego. Na pewno będę dalej eksperymentować z gatunkiem, ale skalę tych eksperymentów będziemy z producentami weryfikować na bieżąco. Bo musimy pamiętać, że nawet najbardziej klasyczny horror realizowany w Polsce jest wciąż pewnego rodzaju eksperymentem. I to się jeszcze przez najbliższe lata raczej nie zmieni.

fot. Mirella Zaradkiewicz

MN: Na koniec porozmawiajmy chwilę o filmowych inspiracjach. Czy są jacyś mistrzowie horrorów, których twórczość jest dla ciebie szczególnie inspirująca?

BMK: Na pewno takimi twórcami są Wes Craven, John Carpenter, Sam Raimi czy Tobe Hooper. Choć jeśli spytasz o ogólnie ważnych dla mnie reżyserów, niekoniecznie stricte związanych z horrorem, to z pewnością jeszcze David Lynch i Tony Scott. Ten ostatni jest jednym z moich najukochańszych twórców, mimo iż, poza jednym wyjątkiem, nie kręcił horrorów. Także ta rozpiętość, myślę, jest spora.

MN: A ze współczesnych horrorów jest jakiś, który poleciłbyś naszym czytelnikom?

BMK: Ostatnio wybrałem się na Smile (polski tytuł Uśmiechnij się) w reżyserii Parkera Finna. Obraz może nie jest zbyt oryginalny i z pewnością „nie odkrywa prochu” jeśli chodzi o kino grozy, bo sam jest pewnym zlepkiem kilku innych znanych horrorów, ale sposób w jaki twórca prowadzi opowieść, jest fantastyczny. A zakończenie, choć przewidywalne, przyprawia o dreszcze. Ja bawiłem się rewelacyjnie i polecam.