W lesie dziś nie zaśnie nikt

Pierwszy polski slasher W lesie dziś nie zaśnie nikt w reżyserii Bartosza M. Kowalskiego ma w teorii wszystko, by odnieść komercyjny sukces oraz stać się filmowym drogowskazem dla kolejnych twórców chcących trwale zaimplementować ten popularny gatunek (lub, jak niektórzy twierdzą, podgatunek) horroru do polskich realiów. Obraz trafia na bardzo dobry dla polskiej kinematografii okres, w którym coraz lepiej radzi sobie ona z kinem gatunkowym. Za kamerą stoi odważny i nie stroniący od kontrowersji reżyser, który nie boi się szokować widzów (każdy, kto pamięta jego debiutancki Plac zabaw, wie, co mam na myśli), w obsadzie natomiast mamy ciekawą synergię młodości i ekranowej energii odtwórców i odtwórczyń głównych ról z rutyną i doświadczeniem aktorów wcielających się w postaci z drugiego planu. Ponadto film Kowalskiego posiada znakomity, nacechowany inteligentnym, czarnych humorem tytuł przywodzący na myśl znakomity Dom w głębi lasu Drew Goddarda. Czy podobnie jak Goddard w 2011 roku, tak dziś Kowalski chce nam zaproponować w swoim obrazie przewrotny dialog z tradycją kina grozy, w którym groza idzie pod rękę z czarnym humorem? Choć dzieło Kowalskiego ma pewne wady i spełnia, niestety, tylko część złożonych obietnic, to pierwszą próbę przeniesienia slashera na polskie realia można śmiało potraktować jako udaną.

Znany schemat, ciekawi bohaterowie.

Bohaterami filmu jest grupka młodych ludzi zmagająca się z problemem uzależnienia od nowoczesnych technologii (gry, media społecznościowe, YouTube). W ramach walki z nałogiem zostają przymusowo wysłani przez swoich rodziców na survivalowy obóz off-line o wdzięcznej nazwie „Adrenalina”. Tam odcięci od wszelkiej cywilizacji obozowicze mają aktywnie spędzić czas i przekonać się, że potrafią funkcjonować bez ciągłego przeglądania smartfonów. Jak szybko się okazuje, to nie cyfrowy detoks będzie ich największym zmartwieniem, lecz to co właśnie się uwolniło z małej chatki w głębi lasu.

Co niezbyt często zdarza się w slasherach, dużą zaletą W lesie dziś nie zaśnie nikt są jego bohaterowie. Kowalski, który swoją wrażliwość wyniósł z kina społecznie zaangażowanego, już w przywoływanym Placu zabaw pokazał, że rozumie problemy młodych ludzi i potrafił o niech odpowiadać. W swoim najnowszym filmie zatroszczył się o to, żeby jego bohaterowie nie byli tylko jednowymiarowymi postaciami, w których interesująca jest jedynie ich śmierć na ekranie. Bohaterowie W lesie… to pełnowymiarowi młodzi ludzie skrywający często za maską ironii i pozornego luzu cierpienie z powodu odrzucenia, potrzebę emocjonalnej bliskości i niezaleczone traumy. Na pierwszy plan wysuwa się, grana przez Julię Wieniawę, nieśmiała i zamknięta w sobie Zosia Wolska. Dziewczyna musi zmagać się nie tylko ze złem, które przyszło z lasu, ale również z traumatycznym zdarzeniem ze swojej przeszłości. Kibicujemy jej w obu tych zmaganiach. Bardzo łatwo jest polubić również innych bohaterów. Aniela (Wiktoria Gąsiewska) to tylko z pozoru stereotypową głupia blondynka. Daniel (Sebastian Dela) za fasadą pewnego siebie sportowca kryje ogromną nieśmiałość utrudniającą mu kontakty międzyludzkie. Bartek, (Stanisław Cywka) choć zgrywa cynika, w rzeczywistości pragnie tylko, by najbliższe otoczenie zaakceptowało go takim jaki jest. Z kolei Julek (Michał Lupa) to poczciwy nerd o złotym sercu nie tylko chętnie tłumaczący wszystkim żelazne zasady „czego nie należy robić w slasherze, jeśli chce się przetrwać”, ale także nie wahający się ruszyć na ratunek nowo poznanym przyjaciołom w potrzebie. Za każdą z tych postaci trzymamy kciuki, choć wiemy, że większości nie będzie dane doczekać napisów końcowych. Takie są prawidła gatunku, niemniej żałuję, że niektórzy nie otrzymali więcej czasu ekranowego.

List miłosny. 

Na pokazie prasowym Bartosz M. Kowalski zapowiadając swój film określił go mianem swoistego listu miłosnego do amerykańskich slasherów z lat 80. Twórca przyznał, że sam wychował się na tych, nie do końca traktujących się poważnie b- klasowych produkcjach i zawsze marzył, by nakręcić taki film w Polsce. Trzeba przyznać, że jako filmowy ”list miłosny”, najnowszy film Kowalskiego sprawdza się znakomicie. Reżyser dobrze czuje i rozumie to kino, zna je i potrafi bardzo umiejętnie zaimplementować do polskich realiów. Choć to kino czysto rozrywkowe twórca pozwala sobie na kilka komentarzy na temat współczesnej Polski. Rodzice jednego z bohaterów nie przyjmują do wiadomości jego homoseksualizmu, po lesie kręcą się odpychające, podpite typy urządzające tam urodziny Hitlera oraz demoniczny ksiądz (w tej roli etatowy aktor polskich „christian movies”, Piotr Cyrwus.) mówiący o „zarazie LGBT” i nastolatkach „lgnących do księży”. Te wypełnione czarnym humorem nawiązania do krajowych realiów bardzo zręcznie wpisują się w konwencję inspirowaną stylistyką amerykańskich horrorów lat 80. Na uznanie zasługuje duża warsztatowa sprawność reżysera. Kowalski dobrze gra przestrzenią, umiejętnie prowadzi aktorów i całkiem nieźle dawkuje ekranową przemoc i gore. Widać, że jest twórcą bardzo świadomym gatunku w jakim operuje oraz jego paradoksów, z których jednym z bardziej znamiennych jest to, jak w istocie blisko od siebie leżą tu groza i śmiech. W końcu czy może być coś bardziej absurdalnego niż spektakl odcinanych kończyn i tryskającej w koło krwi? W rozmowie z portalem Na Temat reżyser, jakby zdając sobie z tego sprawę, zapowiedział, że będzie łączył oba te elementy: „Będę szukał balansu, czegoś pomiędzy Martwym złem 2, a Teksańską masakrą piłą mechaniczną. Obie filmowe inspiracje są w filmie bardzo widoczne.

Iluzja dekonstrukcji.

Inna ważną inspiracją, bardzo widoczną w W lesie dziś nie zaśnie nikt, jest kultowy film Wesa Cravena Krzyk (1996). Jednak jego przywołanie przez Kowalskiego pozostaje wielką niespełnioną obietnicą. Co warto przypomnieć młodszym czytelnikom, Krzyk był zarazem znakomitym kinem gatunkowym jak i filmową dekonstrukcją gatunku, piętnowaniem i wyśmiewaniem jego schematów. Przywoływany już przeze mnie w tym tekście Dom w głębi lasu poszedł wytyczoną przez Cravena ścieżką jeszcze dalej, łącząc w sobie tradycyjne tropy kina grozy, ich gatunkową dekonstrukcję, złośliwą korpo-satyrę oraz metafilmową refleksję na temat ludzkiej fascynacji złem. Kowalski nawiązuje w swoim obrazie do obu tych tytułów (choć znacznie częściej i czytelniej do Krzyku), co może stwarzać wrażenie, że celuje w podobne filmowe doświadczenie. Niestety, wszelkie jego rewizjonistyczne ambicje okazują się być zwykłą iluzją. W rzeczywistości twórca Placu zabaw nawet nie próbuje nic dekonstruować, a jedynie, jak się zdaje, oddać kolejny filmowy hołd – tym razem dziełu Wesa Cravena. Tu, niestety, pojawia się kolejny problem z najnowszym filmem Kowalskiego.

Bezkrytyczna miłość.

W lesie dziś nie zaśnie nikt to filmowy hołd dla gatunku powstały z miłości do tego typu kina. Hołd równie szczery, co bezkrytyczny. To ten typ nostalgii, który więzi umysł, krępuje twórczą wyobraźnię i nie pozwala się wybić ponad gatunkową poprawność. Czyni on też obraz Kowalskiego na swój sposób dość anachroniczny – posiada on wszystkie wady, które wszelkie post-slashery dawno już wyśmiały. Oczywiście możemy przymknąć oko, że scenariusz filmu pełny jest dziur logicznych wielkości pasa startowego na Okęciu, na to, że bohaterowie zachowują się tak skrajnie nielogicznie, jakby na obozie odcięto ich nie tylko od Internetu oraz na to, że filmowy antagonista np. w jednych momentach filmu chodzi tak, że deski się pod nim uginają, a w innych porusza się bezszelestnie – to są jednak wady, które przy naszej dobrej woli, nie odbiorą nam przyjemności z oglądania filmu. Gorzej, że ta rozrywka jest bardzo przewidywalna, co czasem odbiera część przyjemności z seansu. W tym sensie bardzo żałuję, że filmowy hołd Kowalskiego jest tak bardzo bezkrytyczny. Żałuję, że twórca nie spróbował, jak na rasowego artystę przystało, wejść z butami w gatunek, podjąć jakąś grę z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami widzów, spróbować nas choć raz zaskoczyć, wybić z bezpiecznej strefy komfortu. To, iż w każdym momencie filmu możemy bezbłędnie przewidzieć co się za chwilę wydarzy, że wiemy nawet, które postacie w jakiej kolejności będą żegnać się z życiem, z czasem pozbawia obraz całego napięcia.

Silniejsi razem.

Zafiksowanie się twórcy głównie na slasherach z lat 80. powoduje, że zdaje się on nie dostrzegać, jaką ewolucję przeszedł ten gatunek na przełomie lat. To, co w owej ewolucji lubię najbardziej, to redefinicja figury ofiary. Wspomniany zabieg chyba jako pierwszy zastosował Quentin Tarantino w swoim rewizjonistycznym Grindhouse: Death Proof (2007).Tarantino pokazał, że potencjalne ofiary (w tamtym wypadku symboliczne typowe ofiary kina eksploatacji) nie są skazane jedynie na ucieczkę, ale mogą się zjednoczyć i wspólnie pokonać swojego prześladowcę. Wątek działania razem przeciw złu, które najchętniej wykańczało by swoje ofiary pojedynczo, jeszcze głośniej zabrzmiał w najnowszej wersji klasycznego slashera Halloween (2018). W filmie Davida Gordona Greena walka z demonicznym Michaelem Myersem była swoistą sztafetą pokoleniową, gdzie mimo generacyjnych nieporozumień, młodsze pokolenie może liczyć na rękę wyciągnięta przez starsze, a starsze przeglądając się w młodszym ma szanse uporać się z własnymi traumami. Wątek zjednoczenia ofiar przeciw oprawcy powrócił również w najnowszej wersji Black Christmas(2019), w reżyserii Sophii Takali. To, za co bardzo lubię ten film, to nawet nie mocne feministyczne przesłanie (ważne i potrzebne), ale właśnie ta piękna apoteoza międzyludzkiej solidarności w finale. Solidarności, co warto podkreślić, przekraczającej podział na płeć – w końcu to, czy stoimy po stronie uciskających, czy uciskanych nie zależy od naszej płci.

Pochwała międzyludzkiej solidarności w gatunku filmowym, który często karał i wyśmiewał wszelkie formy altruizmu (choć sam jestem dzieckiem ery VHS i wychowałem się m.in. na klasycznych amerykańskich slasherach, to przyznam uczciwie, że zawsze mnie to w nich irytowało), jest tym, za co bardzo lubię współczesne slashery. Moim zdaniem, tego podejścia bardzo zabrakło w W lesie dziś nie zaśnie nikt. Zgodnie ze „starą szkołą” wszelkie przejawy troski o innych są niemal od razu „karane śmiercią”. Z pewnością istnieją widzowie, dla których klasyczne podejście w tej sprawie będzie odbierane jako zaleta albo też nieistotny szczegół, ja jednak, jakkolwiek zabrzmi to nieznośnie staroświecko, wolę, gdy twórcy, nawet w b- klasowych horrorów, stoją po stronie dobra.

Pierwsze koty za płoty.

Mimo tych wszystkich niedoskonałości jestem bardzo wdzięczny Bartoszowi M. Kowalskiemu za jego film. Sadzę, że każdy prawdziwy fan horroru powinien dać temu obrazowi szansę i docenić jego twórcę za odważne przecieranie nieznanych polskiej kinematografii szlaków. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to bardzo solidny slasher zrobiony z miłości do kina gatunkowego. To obraz, na którego sukces komercyjny bardzo liczę, tak jak na to, że twórca dopiero się rozkręca i nie powiedział jeszcze w kinie grozy ostatniego słowa. Na kolejny film z pewnością się wybiorę – może tym razem będzie mniej listem miłosnym, a więcej własnym kreatywnym dziełem?

Marek Nowak

Czas trwania: 95 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Bartosz M. Kowalski
Scenariusz: Bartosz M. Kowalski, Mirella Zaradkiewicz, Jan Kwieciński
Obsada: Julia Wieniawa, Michał Lupa, Wiktoria Gąsiewska, Stanisław Cywka, Sebastian Dela
Zdjęcia: Cezary Stolecki
Muzyka: Radzimir Dębski