Już nigdy nie zawyje wilk

To ostatnie ciepłe dni w tundrze na terenach Alaski. Zbliża się czas polowania na renifery, na horyzoncie już widać watahę wilków. Pośrodku tych dramatycznych wydarzeń wygrzewa się samotnie nagi mężczyzna. Bliżej natury i przedmiotu swoich badań być już nie może. Wilki dawno już go zaakceptowały, a on sam zrywa się w końcu do szalonego biegu razem z przerażonymi karibu. Scena urzeka nie tylko dlatego, że sama w sobie jest niezwykle oniryczna, a wtóruje jej hipnotyzująca nas muzyka (całość jest wspaniale sfotografowana i okupiona miesiącem kręcenia przez 20 godzin dziennie. Sam film realizowany był przez dwa lata), ale również dlatego, że z tyłu głowy wciąż kołacze nam nazwa filmowego studia odpowiedzialnego za tę unikatową produkcję. Już nigdy nie zawyje wilk powstał pod skrzydłami Disneya i jest to Disney jakiego bym sobie życzył przede wszystkim.

Ok, przyznaję, że ta jedna scena rzutuje na klimat całości, bo przecież przez gros czasu jest tu raczej klasycznie, chociaż wciąż wyjątkowo i majestatycznie. Film jest ekranizacją autobiograficznej książki Never cry wolf Farleya Mowata, wydanej w 1963 roku. Wprawdzie zmiany dotyczące książki są spore (głównie względem czasu akcji), ale przesłanie jak najbardziej uniwersalne, a co za tym idzie, niestety, wciąż aktualne. Filmowcy przenieśli fabułę bliżej czasów współczesnych (Mowat został wysłany na swoją „misję” w drugiej połowie lat 40.), ale zachowano jej oryginalną treść. Otóż tak jak w pierwowzorze literackim chodzi o podejrzenia względem wilków, że te dziesiątkują karibu na Alasce i w związku z tym wpływają negatywnie na ekosystem. Wysłany zostaje biolog, trochę naiwny badacz, Tyler (zawsze puszczałem mimo uszu nazwisko aktora Charlesa Martina Smitha. Po tym seansie nabrałem do niego ogromnego szacunku). Zostaje wysłany z ekwipunkiem przez odpowiednie ministerstwo w dziewicze wciąż tereny, by założyć bazę i przeprowadzić badania. Bez umiejętności przetrwania, cudem odratowany przez Inuita, rozpoczyna przygodę, która zmieni całe jego dotychczasowe życie.

Już nigdy nie zawyje wilk, ze swoim ponurym tytułem to przede wszystkim świadectwo miłości ludzi związanych z filmem do natury. Idąc od strony zdjęć Hiro Narity, natura i dzikie krajobrazy w jego obiektywie to monumentalny pomnik wystawiony naszej planecie. Opowieść prowadzona przy pierwszoosobowej narracji Tylera mocno zahacza o styl dokumentalny i tak przede wszystkim należy odbierać tę nietuzinkową produkcję. To nie jest obraz rozrywkowy, bo nie taki cel przyświecał jego twórcom. Mało tu survivalu, a „radzenie” sobie w dziczy przez biologa też jest mocno zastanawiające, co będzie dobry polem do popisu dla cyników. Reżyserowi, który od czasu debiutu w 1979 roku (Czarny rumak) związał się mocno z kinem, u którego podnóża leży kontakt z przyrodą, zależało przede wszystkim na tym, by (tak jak Farleyowi Mowatowi) przedstawić wilka w innym świetle. Mamy zrozumieć, że jako ssak stoi na straży prawidłowo rozwijającego się ekosystemu. Opisane napaści regulują bowiem nie tylko liczebność, ale i stan zdrowia w stadach karibu poprzez eliminowanie chorych reniferów. Jedynym drapieżnikiem, który zagraża tym terenom jest człowiek, co jest tu aż nadto dobitnie wskazane.

Już nigdy nie zawyje wilk jest bardzo wzniosły, budzi szacunek i rzuca na kolana przed obrazami przyrody. Pozwala dostrzec wiele z nią związanych spraw, ale też cieszy oko długimi ujęciami wspaniałych wilków, które odgrywają tu przecież główną rolę. Dla fanów tych drapieżników, a tych mam nadzieje nie brakuje, film jest pozycją obowiązkową.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 105 min
Gatunek: dramat, przygodowy
Reżyseria: Carroll Ballard
Scenariusz: Farley Mowat (powieść), Curtis Hanson, Sam Hamm, Richard Kletter
Obsada: Charles Martin Smith, Brian Dennehy, Zachary Ittimangnaq, Samson Jorah
Zdjęcia: Hiro Narita
Muzyka: Mark Isham