Melodia śmierci (1987)

"Melodia śmierci" (1987), reż. Donald CammellI wydaje Ci się, że widziałeś już w kinie wszystko, albo przynajmniej bardzo dużo, aż… Aż oglądasz film Donalda Cammella White of the Eye i zastygasz bez ruchu. Jak to? Można tak prowadzić narracje? Wyciągnąć widza daleko na manowce i wmawiać mu, że to co widzi to tylko sen. Kłamałem. To prawda. Znowu kłamałem. To jednak sen, a może pół-sen?

Nie widziałem jeszcze tak płynnie przechodzącej opowieści od głównego wątku, przez retrospekcje, ułudę, fałsz, wyobrażenia. I żeby nie było – ten film nie ma nic wspólnego z Lynchowską jazdą bez trzymanki, gdzie mimo wszystko wiesz, że świat jest jedną wielką fantazją. Cammel poszedł dalej. Ty, jako widz, oglądasz thriller, ale do końca nie jesteś pewny jak bardzo jesteś zahipnotyzowany przez twórcę.

Akcja rozgrywa się w Arizonie, na przedmieściach z pustynnym krajobrazem za oknem. Społeczność stanowi tu w większości średnia klasa ze znudzonymi żonami w domach, a mężami w pracy w centrum Tucson. Wśród tej społeczności zakotwiczyła się na dobre rodzina państwa White – Paul (David Keith) i Joan (Cathy Moriarty. Ta sama Cathy, która siedem lat wcześniej tak dzielnie nadstawiała policzek Jake’owi LaMottcie we Wściekłym Byku) razem z córką Danielle. Szczególnie Paul znalazł wśród mieszkańców przyczółek idealny. Jest szanowanym i potrzebnym specjalistą od nagłośnienia. Instaluje sprzęt audio z wysokiej półki w bogatej części miejskiej wspólnoty. I wszystko trwałoby po kres ich dni, gdyby nie seria morderstw. I to właśnie morderstwem rozpoczyna się seans. Mocne, gwałtowne, zaskakująco bliskie estetyce giallo (w sposobie realizacji, nie w stopniu brutalizacji samego aktu).

"Melodia śmierci" (1987), reż. Donald Cammell

Chociaż rozpoczyna się klasyczne śledztwo z podejrzliwym gliniarzem na czele, to klasycznie bynajmniej nie jest. Poznajemy co najmniej dziwną genezę zapoznania się Paula z Joan i rozpoczynamy podróż przez historię choroby jednego człowieka.

Ryzykowny zabieg Cammela zdał egzamin bardzo dobrze. Nie musicie się martwić całą tą odurzającą otoczką. Pozwólcie prowadzić się zmorom aż do wybuchowego finału, który jest na tyle odważny i niespodziewany, że automatycznie wyskakujecie z objęć Morfeusza, by zakończyć podróż w impulsywnym poniekąd wymiarze.

"Melodia śmierci" (1987), reż. Donald Cammell

Co ciekawe, Melodia śmierci (znana również jako Bielmo) nie dostarcza tyle napięcia, ile by dostarczyć mogła. Bardziej cieszyła mnie sama włóczęga po tym seansie i uciecha w pławieniu się w nakreślonym tu klimacie. Ten, oprócz tego na wskroś halucynogennego, oferuje tą znaną nam wszystkim nonszalancką estetykę prosto z lat 80. To przecież czysty VHS! Gitarowe riffy podczas scen łóżkowych. Moda, która nie może się do końca określić czy chciałaby być haute couture, czy prêt-à-porter. No i ujęcia z lotu ptaka krążącego przy mocnym zachodzącym słońcu wokół centrum Tucson.

Polecam. To solidna b-klasowa perła z mocnym, thrillerowym zacięciem.

Czas trwania: 110 min
Gatunek: Thriller
Reżyseria: Donald Cammell
Scenariusz: China Kong, Donald Cammell
Obsada: David Keith, Cathy Moriarty, Alan Rosenberg
Zdjęcia: Larry McConkey
Muzyka: Rick Fenz, Nick Mason