Proszę państwa, na parkiet wyszedł Tom Hardy i Gareth Evans. To był balet śmierci, brutalny modern jazz, krwawe i pełne przemocy flamenco. Prawdopodobnie nie zobaczycie w tym roku lepszej choreografii z tak doskonałym synchro, w którym jury przyznaje punktacje za efektowne „finish him!”.
Chaos to dobre określenie dla najnowszego filmu Garetha Evansa. Tym razem jednak ten „chaos” używam w najlepszym tego słowa znaczeniu. Chaos czytany jako totalna i bezkompromisowa jatka od twórcy dylogii The Raid, która to dylogia wciąż plasuje się u mnie na szczycie najznamienitszych dokonań w segmencie kina akcji.
Chaos to poziom ekranowej przemocy pod sufitem.
Tak, Gareth Evans powrócił i nakręcił film na podstawie własnego scenariusza. Fabularnie to neo-noir, pod którym mógłby podpisać się chociażby Ed Brubaker. Bliżej nieokreślone miasto mogłoby z powodzeniem nosić nazwę Center City z serii Criminal, reszta też pasuje. Mamy więc historię sprzedajnych gliniarzy, zwalczające się gangi, kandydata na burmistrza który ma sporo za uszami. Nie ma tu pozytywnego charakteru, wszyscy w jakiś sposób zawiedli samych siebie. Nikt nie może spojrzeć spokojnie w lustro i powiedzieć „nie mam sobie nic do zarzucenia, jestem prawym obywatelem”.
Nie może tak na pewno powiedzieć o sobie Walker (Tom Hardy), który niczym zbity pies nie ma przed sobą zbyt świetlanej przyszłości. Nie spłacił jeszcze wszystkich zobowiązań i niekoniecznie chodzi o pieniądze. Teraz wplątał się w kolejną kabałę. Przyszedł czas na ostatnią rozgrywkę. W tym momencie Walker może pokazać, że tli się w nim jeszcze cząstka porządnego faceta.
Tom Hardy wciąż na swoim miejscu. Widz wierzy mu we wszystko.
Chaos to szorstka powierzchnia, to otwarcie z mocnymi scenami nocnego pościgu po zatłoczonych ulicach miasta. W kwestii podejścia do ekranowej przemocy Gareth Evans kontynuuje to, co zaprezentował w The Raid i w serialu Gangi Londynu. Jest tu mniej walki wręcz, a więcej strzelania. Pod względem pomysłów, choreografii z użyciem broni palnej, to majstersztyk. Nie ma tu jednak tej wirtuozerii znanej z serii John Wick. Broń u Garetha Evansa to coś bardzo brutalnego, prymitywnego w użyciu. Brakuje tu gracji, seria z karabin maszynowego niszczy, nikt tu specjalnie nie liczy na swoje umiejętności w celowaniu.
Tutaj wchodzi na arenę tytułowy chaos. Ponownie. Te strzelaniny to obecnie najlepsze, co można zobaczyć w kinie akcji. Fakt, zagrało tu mnóstwo specjalistów od CGI, ale to taki znak czasów. Nikt już nie chce używać woreczków ze sztuczną krwią, to widać. Jednak Evans jest pod tym względem dość skrupulatny, to po prostu wygląda dobrze. To samo CGI widać zresztą w wielu momentach, ale wciąż i wciąż to rozwiązanie balansuje na granicy czegoś prawdopodobnego. Przy tak skondensowanej akcji dałem się po prostu ponieść płynnej narracji. Wszystko, co zostało przedstawione w tak przesadzony sposób łapie się w konwencje filmowego komiksu, dosadnego i pełnego werwy.
A intryga? Bardzo na plus, chociaż ma wiele pretekstowych wątków. Motyw rodzinny pasuje do całości jak kwiatek do kożucha. Tak samo cała motywacja głównego bohatera jakby mało wiarygodna. To niestety szwankuje, ale niezmiennie schodzi na drugi plan, gdy przypomnimy sobie po co tu jesteśmy. Tom Hardy wciąż bowiem roztacza wokół siebie niesamowitą aurę czegoś prawdziwego. Nie zawodzi gdy mówi, patrzy, porusza się. To aktor z wielką charyzmą, nawet gdy gra zmęczonego gliniarza tak bardzo podobnego do Johna McClane’a z serii Szklana pułapka.
Chaos przynosi cały wór satysfakcji, a The Raid zyskał kolegę na podium. To jest to samo podium na którym stoi Przychodzi po nas noc w reżyserii Timo Tjahjanto, nie zapominajmy.
Gatunek: akcja
Reżyseria: Gareth Evans
Scenariusz: Gareth Evans
Obsada: Tom Hardy, Jessie Mei Li, Justin Cornwell, Quelin Sepulveda, Luis Guzmán, Yeo Yann Yann
Zdjęcia: Matt Flannery
Muzyka: Aria Prayogi