Strefa wojny

Wydaje mi się, że Strefę wojny w reżyserii Tima Rotha (jedyny film przez niego wyreżyserowany) oglądałoby się „lżej” gdyby wydarzenia dotyczyły rodziny mocno patologicznej. Gdyby w tym domu był alkohol, jawna przemoc, wybite okna, krew na podłodze, rozbite auto przed domem, ojciec recydywista, matka uzależniona od heroiny, byłoby łatwiej. Ale w tym domu nic takiego nie ma. Z zewnątrz, a nawet jak wejdziemy do środka, wszystko wydaje się w miarę normalne. Dwójka dorosłych i dwójka dzieci. Dziewczyna ma już osiemnaście lat, chłopak jest jeszcze nastolatkiem. Żona spodziewa się dziecka. Wszyscy wydają się być podekscytowani. A ojciec? Znowu, z wierzchu, do rany przyłóż. Herbatę zrobi, porozmawia z synem jak z dorosłym. Ma pracę, zajmuje się handlem antykami. Przeprowadzili się z Londynu na wieś, jakoś sobie radzą. Dom jest w lekkim nieładzie, ale to co najbardziej przerażające ukrywa się właśnie pod tą delikatną warstwą brudu. Ten film aż prosi się o to, by obejrzeć go drugi raz by wychwycić wszystkie przesłanki na temat porażającej, wstrząsającej rodzinnej tajemnicy. która zostanie ujawniona w trakcie. Ja jednak drugi raz nie jestem w stanie go obejrzeć. Czy miałbym bowiem ochotę na te same fizyczne niemal doznania jakie towarzyszyły mi w trakcie seansu? Mdłości, obrzydzenie pomieszane z wściekłością i bezradnością? Tim Roth okazał się, jako twórca, gigantem artystycznych emocji (formalnie jest to debiut tak samo brawurowy i podobny w pewnym stopniu do Nic doustnie Gary’ego Oldmana) i mistrzem w kreowaniu napięcia. Napięcia niezdrowego, złego i koszmarnego.

Wszystko co tu piszę skłoniłoby czytających do przypisania Strefy wojny do horroru. Tak, to horror rodzinny. Horror w najgorszym wydaniu, gdy zdasz sobie sprawę, że wspomniana wcześniej tajemnica jest jak gaz bojowy, który zatruł tu wszystkich. Jedni negują ten dziwny zapach, inni się mu poddają i trwają wdychając trujące opary, zatruci będą wszyscy, którzy siedzą przy domowym ognisku. Strefa wojny jest zatem wstrząsającym obrazem rodziny, która mogłaby należeć do każdej społeczności i nikt nie mógłby się domyślić, że coś tam nie gra. Zresztą, taka przecież narracja dominuje później w reportażach: „Taka normalna rodzina”, „On? Zawsze był niezwykle uczynny”.
 
Strefa wojny kosztowała grosze i grosze zarobiła. Ale nic w tym dziwnego, bo to seans krępujący, bardzo nieprzyjemny i raczej taki, którego nie chciałbyś polecić wszystkim. Zapewniam jednak, że warto. Temat jest wszak trudny, seans przyprawia o ciarki, ale przecież kino powinno raz na jakiś czas wstrząsnąć, spróbować pokazać, że świat nie jest tylko miłym i przyjemnym miejscem. W sumie, to wiemy o tym doskonale i istnienie takich filmów w dzisiejszych czasach wydaje się bezzasadne, niemniej warto co jakiś czas o tym przypominać.

Strefa wojny to jednak nie tylko przejmujący scenariusz autorstwa Alexander Stuart (który scenariusz napisał na podstawie własnej powieści wydanej pod tym samym tytułem), ale też niesamowite aktorskie kreacje. Każdy natomiast występ musiał być wyjątkowo dużym wyzwaniem. Ray Winstone, który jest jednym z moich ulubionych brytyjskich aktorów autentycznie mnie przeraził. To, co robi na ekranie to nie tylko pokaz wyjątkowego warsztatu, ale również coś innego. To ten rodzaj przedstawianych emocji (chociaż wynika to z charakterystyki postaci), a także tak naturalne podejście do roli, że trudno byłoby mu spojrzeć w oczy na filmowej premierze. Równie doskonale wypadła filmowa żona, w którą wcieliła się Tilda Swinton i dwójka aktorów młodszego pokolenia, czyli Freddie Cunliffe i Lara Belmont, dla której był to filmowy debiut, a z chwilą wejścia na plan filmowy wchodziła właśnie w wiek pełnoletni. Niezwykła rola, trudna, ze wstrząsającym wykonaniem.

Strefę wojny oceniam na 9 w swojej skali, którą w tym przypadku można porównać ze skalą Richtera. Filmowy wstrząs sejsmiczny, po którym wszystko legnie w gruzach.

Patryk Karwowski
Czas trwania: 95 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Tim Roth
Scenariusz: Alexander Stuart (na podstawie powieści)
Obsada: Ray Winstone, Tilda Swinton, Freddie Cunliffe, Lara Belmont, Colin Farrell
Zdjęcia: Seamus McGarvey
Muzyka: Simon Boswell
PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?