Cry Macho

Cry Macho to film o fałszywym micie twardziela i o wszystkich powiązanych z tym aspektach. Kult twardego macho, niemylnego, patrzącego spode łba, heteroseksualnego samca alfa, szorstkiego i zimnego nie tyle zostaje tu przełamany, co raczej pokazana jest alternatywa, która ostatecznie jest czymś lepszym, ciekawszym i mądrzejszym.

Nie mogę patrzeć inaczej na film niż właśnie przez pryzmat chodzącej (chodzącej wolno i nad wyraz już asekuracyjnie) ikony. Eastwood jako były, co trzeba wyraźnie podkreślić, macho kina, po raz kolejny zrywa z tym wizerunkiem. Wystawia na światło dzienne swoją osobę, która w sędziwym już wieku rzadko w którym tutaj momencie przypomina brudnego Harry’ego. Robi to w pełni świadomie, perfidnie nawet prezentując niektóre fikołki scenarzystów. Wszystko tutaj prowadzi do opowieści o przemijaniu i od początku jest pretekstowe, a przez to bardzo osobliwe. 90-latek, były mistrz rodeo Teksańczyk, zostaje wysłany do Meksyku po zbuntowanego chłopca. Chłopak to karta przetargowa w kłótni pomiędzy matką z Meksyku, która prawdopodobnie jest uwikłana w jakieś ciemne interesy, a ojcem, właścicielem stadnin, rancz i zapewne pól naftowych. Przyznacie, że bardziej dziwnego pomysłu milioner mógł nie mieć i nawet pytanie głównego bohatera „Przecież możesz wysłać kogokolwiek. Dlaczego ja?” tu nie pomoże. Zdawkowa odpowiedź „Bo jesteś mi coś winien” wcale nie ratuje sytuacji. No, ale starszy pan Macho, jeszcze nie Cry, wyjeżdża na południe dość sprawnie operując w niełatwym terenie swoim pickupem. Prawie uwikłał się w romans z femme fatale (sic!) i zabiera, jak się okazuje, nie tak do końca zbuntowanego chłopaka w podróż do Stanów. Schematyczne kino drogi i przedstawienie różnic pokoleniowych które zacierają się w obliczu kolejnych perturbacji również służy jednej rzeczy. Eastwood może bowiem sobie tłumaczyć, że to wszystko przedstawia jesień życia, która wcale nie musi być ponura, a przy odpowiednim warunkach, ostatnie lata mogą być bardzo ciepłe i satysfakcjonujące. Można odnaleźć w Cry Macho i wiele historii z filmów Eastwooda, odwołania do maczyzmu, stereotypowego wizerunku kowboja, który gdzieś tam ukłuł się w świadomości widza. Ja patrzę na Cry Macho jak na kolejny film pożegnanie. Pożegnanie, które Eastwood składa na ręce widzów, własnej rodziny, pożegnanie kina. Tutaj, w odróżnieniu od kilku poprzednich filmów, nie musi już bronić racji ani oddawać głosu sprawiedliwości (jak w Richard Jewell). Nie walczy, a raczej poddaje się nurtowi rzeki, która zaraz minie ostatnie zakole. To film nie o walce, a o zrozumieniu, że każdy dzień się kończy i trzeba z pokorą przyjąć zachód słońca. To brzmienie nabiera wprawdzie w tym formacie pewnego gorzkiego wyrazu, ale jest też pozytywnie nakreślone jako moment pogodzenia się c czymś nieuniknionym.
Zastanawia mnie przy tym wszystkim, jak bardzo moja osobista (pewnie nie tylko moja) sympatia do Clinta Eastwooda wpływa na ocenę. Obiektywnie patrząc, to nie jest dobry film, ale gdy już mamy na uwadze portret Clinta Eastwooda, który na ekranach gości już od 70 lat i od 70 lat dostarcza w wielu momentach swojej kariery niezapomnianych wrażeń, odbiór jest już inny. Ja już nie patrzę ostatnimi czasy na bohaterów, których odgrywa jak na fikcyjne postaci, a przynajmniej nie w pełnym stopniu. Tam zawsze jest cząstka jego, mojego kinowego bohatera, kowboja, niech będzie macho.
Patryk Karwowski

Czas trwania: 104 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Clint Eastwood, N. Richard Nash (na podstawie powieści), Nick Schenk
Obsada: Clint Eastwood, Dwight Yoakam, Daniel V. Graulau, Amber Lynn Ashley, Brytnee Ratledge
Zdjęcia: Ben Davis
Muzyka: Mark Mancina

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?