Małe kobietki

Wzruszyłem się co najmniej cztery razy, uśmiechnąłem kilka, gubiłem się w opowieści cały czas (co nie jest wadą, ale o tym później, bo stanowi ważny element dotyczący innych tekstów krytycznych). Małe kobietki dostarczają emocji, to na pewno. Poprawiają samopoczucie i można odzyskać wiarę w rodzinę. Może również pojawić się uczucie zazdrości. Wychowałem się jako jedynak i w takich chwilach tego żałowałem. Głównych bohaterek jest bowiem czwórka, są siostrami, w każdej z nich płynie ta sama krew, każda jest jednak inna, ale wspólnie są jednym, tętniącym życiem organizmem. Szczególnie wtedy widz chciałby należeć do klubu sióstr March.

Któż by się spodziewał, że Greta Gerwig podejmie się realizacji XIX-wiecznej powieści w tak klasycznej konwencji? Wydaje mi się, że większość spodziewałaby się jednak (również i ja) przeniesienia przez Gerwig książki Louisy May Alcott (należącej do amerykańskiego kanonu literatury kobiecej) na grunt współczesny. Większość też widziała już pewnie oczyma wyobraźni jak Gerwig umiejscawia akcję na nowojorskich ulicach w wielkomiejskim zgiełku, wśród wielokulturowych odniesień. Twórczyni kina niezależnego, aktorka, która wcześniej doskonale odnalazła się w produkcjach Noah Baumbacha, już jako reżyserka stała się kontynuatorką jego mumblecore’owego stylu. W Lady Bird zaskoczyła odwagą i szczerością, opowiadała prosto i otwarcie o… rodzinie. Tak jak w Małych kobietkach. Tak, tematycznie wydaje się, że ekranizacja prozy Louisy May Alcott wpisuje się więc idealnie w to, co będzie charakteryzować wciąż rozwijający się autorski język Grety Gerwig.

Małe kobietki to przede wszystkim pochwała trzymającej się razem rodziny i domowego ogniska bijącego (to ważne!) tak mocnym ciepłem, że dodaje otuchy wszystkim, którzy będą mieli odwagę zbliżyć się do nich. Sąsiedzi, bliżsi i dalsi znajomi, dalsza rodzina – wszyscy mogą skorzystać na obcowaniu z czwórką sióstr March i ich matką Mary (świetna jak zawsze Laura Dern, ale jakże jednocześnie inna od większości swoich ekranowych wizerunków), która u Grety Gerwig z jednej strony przedstawia wyidealizowaną figurę opiekunki, która nigdy nie zniży się do krzyku, złego humoru, braku cierpliwości. Reżyserka zajrzała głębiej i dała Mary chwilę na wyjaśnienie tej postawy przez co stała się niezwykle ludzka i jeszcze bardziej bliska widzowi.

Sióstr jest więc czwórka, Jo (Saoirse Ronan), Meg (Emma Watson), Amy (Florence Pugh), Beth (Eliza Scanlen). Każda z nich dostaje w filmie swoje ważne chwile, chociaż najbliżej jesteśmy Jo, która jest tutaj przeniesionym na celuloidową taśmę alter ego autorki powieści. Greta Gerwig opowiadając w charakterystycznej formie zastanawia się nad pozycją kobiety w ówczesnym świecie, mówi o trudnościach związanych z realizacją siebie (w różnych dziedzinach, malarstwie, muzyce, pisarstwie czy też bardziej przyziemnej, gdy trzeba porzucić niektóre z marzeń i zająć się domem, wychowywaniem dzieci, co, jak słusznie reżyserka zauważa, również może stanowić wspomnianą realizację) oraz sporo o instytucji małżeństwa, które dla większości dziewczyn było jedyną szansą na kontynuowanie lub rozpoczęcie godnego życia. Jasne, że wpisuje się to tylko w małym stopniu w czasy współczesne, bo przecież kobiety mają o wiele więcej możliwości, ale Gerwig wie o tym i „poskramia” język literacki na swój sposób, tradycyjny, ale ze współczesną mądrością, nie raz zahaczając o inne rzeczy, które i ją dzisiaj bolą (profesor z Nowego Jorku wybiera się na zachód, do Kalifornii, bo tam lepiej traktują imigrantów).

Wydaje mi się, że większość krytyków uczepiło się chaotycznego stylu narracyjnego, bo ciężko tak naprawdę znaleźć, coś więcej co może uwierać w Małych kobietkach. To przecież film doskonale zagrany, napisany, który płonie żywym ogniem, ma wspaniałe uśmiechy, prawdziwe łzy, słońce, ciepłe kolory, gdy widz jest zaproszony, by na chwilę poczuć wiek niewinności, a za chwilę tonie w niebieskich zimnych barwach, gdy Gerwig opowiada o czasie późniejszym, gdy już dziewczyny dorastają. Rwana narracja, przeplatający się czas wydarzeń, momenty retrospekcji, które żonglują pomiędzy czwórką bohaterek to przecież nic innego jak idea powracających wspomnień. Małe kobietki to właśnie opowieść o najlepszych epizodach z ich wieku dorastania, pierwszych tajemnicach, marzeniach. Nie powinny być więc opowiadane książkowo i od linijki, chronologicznie, wytyczone choćby porami roku. W tym właśnie upatrywałbym kolejnej zalety, w stylu Gerwig, który nacechowany jest niespójnością i nieco dziewczyńskim, nastoletnim zamiłowaniu do bałaganu, z którego nie trzeba wszystkiego brać dosłownie, a zdać sobie sprawę, że to raczej „idealne wspomnienia”, które opowiada się później przy rodzinnym stole zaczynając od: „A pamiętacie…?”.

Patryk Karwowski

Za seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 135 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Greta Gerwig
Scenariusz: Greta Gerwig, Louisa May Alcott (powieść)
Obsada: Saoirse Ronan, Emma Watson, Florence Pugh, Eliza Scanlen, Laura Dern, Timothée Chalamet
Zdjęcia: Yorick Le Saux
Muzyka: Alexandre Desplat