3 from hell

Bękarty diabła jednak przeżyły wjazd z impetem w blokadę policyjną w 2005 roku. Sunąc swoim cadillakiem pod grad pocisków cudem wyrwali się z objęć śmierci, chociaż bardzo możliwe, że to sam diabeł stał za tym szczęśliwym zrządzeniem losu. W końcu musi darzyć wyjątkową estymą swoich apostołów. Nic bowiem nie może przynosić mu tyle frajdy, co dokonania tego plugawego tria.

Rob Zombie zaczyna swój najnowszy obraz wchodząc na terytorium, które przez cały film okupował Oliver Stone w swoich Urodzonych mordercach, czyli od ilustracji społecznej aprobaty czynów złoczyńców i antybohaterów w jednym. Dostają więc gros antenowego czasu, krótkie wywiady na ulicach z postronnymi obywatelami kreują ich jako nie tyle męczenników, co raczej dają wyraz poparcia. Media się nawzajem nakręcają, a my widzowie oglądamy spektakl w stylistyce paradokumentu przy grindhousowej estetyce. Rob Zombie wykorzystuje tę chwilę, by przypomnieć genezę, ale i daje się wypowiedzieć łotrom, możemy też nacieszyć się ostatnią chwilą z nieodżałowanym Sidem Haigem, który w Bękartach dał nieprzeciętny pokaz swoich możliwości. Tutaj jest tylko cieniem tamtej postaci i radzę szybko się z nim pożegnać, bo za chwilę jego miejsce zajmie krewniak Otisa, Winslow, który godnie zastąpił Kapitana Spauldinga. Trójka z piekła szybko wyrywa się z objęć systemu penitencjarnego, a my kolejny raz możemy obserwować ich radosne, przepełnione bólem ofiar, wojaże.

3 from hell jest z wyglądu tańszy, z obróbki bardziej brudny, z akcji mniej angażujący. Niestety. Ponadto jest jeszcze bardziej przerysowany, groteskowy, zalatuje mocną obskurą (co nigdy mi dotąd nie przeszkadzało, ale tutaj męczyło), tak jakby Zombie cofnął się z warsztatem o kilka filmów, a przecież działając już tyle lat na „rynku” powinien iść do przodu choćby w kwestiach technicznych. Pomimo całej sympatii jaką darzę osobę reżysera i pomimo szacunku do jego twórczości, wolałbym, żeby ten film był bardziej tradycyjny w sposobie filmowania. Przez wszelkie decyzje z etapu montażu i postprodukcji dostajemy obraz na modłę szemranej eksploatacji, która moim zdaniem wygląda nieszczerze. Ratuje natomiast Zombiego autorski, dziki język, który opanował już dawno temu. Jego przemoc jest bezpretensjonalna i bezceremonialna. Nikt chyba nie wątpił, że co jak co, ale kategorii R nie będzie można tu podważać. Jest dużo nagości, gore, a nawet nagości połączonej z gore (scena z gonitwą za nagą kobietą po trawnikach na sennych amerykańskich przedmieściach, a później szlachtowanie jej przy obfitych promieniach nieskalanego chmurą słońca). Przychodzi to twórcy łatwo, a w wykreowanej ekranowej agresji jest ciągle ujmująco bezczelny. Nawet jeżeli jego 3 from hell stoi za blisko przaśnego hołdu dla grindhouse’u, wiele uchodzi twórcy na sucho.

Obraz zyskuje przez tempo i trójkę antagonistów, świetnie odegranych przez aktorskie trio (Bill Moseley, Sheri Moon Zombie i dokooptowany Richard Brake), ale naprawdę da się oglądać dopiero wtedy, kiedy reżyser jedzie po bandzie, a w ruch idzie mordobicie i szlachtowanie. Cóż, fabularnie jest bardzo blisko filmu „złego”, z pretekstową fabułą, w świecie, gdzie nie ma praw i konsekwencji. Szybko przy tym wychodzą wady scenariusza, który dzieli akcję na dwie części – wyrwanie się z więzienia i akcję w Meksyku. Nie ma tu nic wiążącego, a film jest tylko zlepkiem kilku scen, które można oglądać jednym okiem.

6/10 - niezły

Czas trwania: 97 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Rob Zombie
Scenariusz: Rob Zombie
Obsada: Sheri Moon Zombie, Sid Haig, Bill Moseley, Richard Brake, Danny Trejo
Zdjęcia: David Daniel
Muzyka: Zeuss