Niedocenione ’59

Cykl ’Niedocenione’ wraca za sprawą Cezarego Komudy, który dostarcza mi wciąż niezapomnianych filmowych wrażeń. Większość z tego co Czarek (znany również jako Caligula) poleca i zachwala na swoim autorskim La Fin Absolue du Monde można oglądać w ciemno. Teksty Caliguli znajdziecie również na Kinomisji. Oddaję głos gościowi.

Ben-HurPół żartem, pół serioPółnoc – północny zachódAnatomia morderstwaCzarny OrfeuszNiebezpieczne związki Rogera Vadima – to tylko kilka bardziej pamiętnych tytułów, jakie trafiły na ekrany kin w 1959 roku. Koniec pewnej dekady, wciąż zatopionej jeszcze w przeszłości – kolejna miała przynieść już zupełnie nowe porządki. Ja jednak postanowiłem na moment zatrzymać się na jakże archaicznej dla dzisiejszego widza konwencji i sięgnąłem do odmętów kina taniego i dalekiego od ambicji artystycznych, by wyłuskać stamtąd trzy filmy, które nie wywarły znaczącego wpływu na historię kina, a jednak warte są uwagi miłośników grozy w klasycznym stylu. Zapraszam do lektury…

Mask of the Frog (1959), reż. Harald Reinl

Scotland Yard tropi nieuchwytnego przestępcę o pseudonimie „Żaba”. W tym samym czasie, zbira próbuje rozpracować detektyw amator… Pierwsza ekranizacja prozy Edgara Wallace’a od studia Rialto. Film Haralda Reinla był w swoim czasie ogromnym hitem niemieckich kin i zapoczątkował powstanie nurtu potocznie określanego mianem Krimi (od Kriminalfilm). Do 1972 roku stworzono łącznie 32 adaptacje twórczości Wallace’a, z czego niektóre nakręcone zostały w koprodukcji niemiecko-włoskiej. De facto, można Krimi – choć stylistycznie znacznie uboższe – uznawać za starszego kuzyna nurtu giallo, który w latach 60. wykwitł na makaroniarskim gruncie. Mask of the Frog to rzecz udana w swym gatunku, klasyczna opowieść detektywistyczna z całkiem ciekawie zarysowaną akcją i oryginalnym czarnym charakterem (jego alias pochodzi od maski, jaką nosi podczas dokonywanych napadów). Dziś rzecz wabi wprawdzie głównie za sprawą uroku poczciwej ramotki, choć pewne rozwiązania, jak choćby finałowa rozprawa z bandytą, z pewnością w momencie premiery mogły uchodzić za odważne. Pozycja dzisiaj mocno zapomniana, pozostaje w najlepszym przypadku ciekawostką dla historyków kina. Tymczasem cała seria od Rialto aż prosi się o drugie życie wśród maniaków kina gatunków, a sam nurt Krimi – o należne miejsce w historii X muzy. Przygodę warto zacząć właśnie w tym miejscu, bo film Reinla posiada już w zasadzie wszystkie charakterystyczne cechy gatunku, a jednocześnie nie nosi jeszcze znamion nadmiernego zmęczenia konwencji.

The Bat (1959), reż. Crane Wilbur

Autorka kryminałów Cornelia Van Gorder (Agnes Moorehead) wprowadza się do posiadłości pewnego bankiera, który przed śmiercią zrabował milion dolarów i – jak wieść gminna niesie – schował łup właśnie gdzieś w wielkim domu. Chrapkę na fortunę ma szereg osób, w tym zamaskowany morderca zwany „Nietoperzem”…

Ekranizacja sztuki teatralnej pod tym samym tytułem (która z kolei oparta została na powieści The Circular Staircase Mary Roberts Rinehart). Sceniczny rodowód jest odczuwalny przez większość seansu, ale nie psuje to płynącej z niego frajdy. W zasadzie mamy tutaj do czynienia z klasycznym „whodunnit”, tyle że podanym w zabarwionym gotycką manierą sosie. Co prawda, połączenie kryminału i horroru nie jest w tym przypadku „bezszwowe”, bo rzecz tak naprawdę rozpada się na dwie osobne historie, z czego jedna (ta z zabójcą) ma potencjał, który nie został do końca wykorzystany. Warto na pewno dać szansę tej urokliwej opowieści z dreszczykiem ze względu na aktorstwo (Vincent Price w jednej z głównych ról!) oraz solidny klimat. Film zresztą w momencie premiery nie spotkał się z większym zainteresowaniem, bo już wtedy prezentował się nieco staroświecko, z perspektywy lat można jednak podejść do tej produkcji z większym dystansem i cieszyć się klasycznymi chwytami oraz nieco przaśną atmosferą grozy. Wypada również zwrócić uwagę na sposób w jaki wykreowana została postać tytułowa: groźny morderca nosi czarną maskę, kapelusz z szerokim rondem i do tego rękawiczki… ze szponami. Już za kilka lat Włosi zachłysną się podobnymi figurami w ramach wiadomego nurtu.

The Head (1959) reż. Victor Trivas

Profesor Abel tworzy serum, które pozwala podtrzymywać odciętą od korpusu głowę przy życiu. Po pierwszej próbie z psem naukowiec postanawia wykorzystać specyfik w celach ratowania swojego życia. Kiedy jednak budzi się po operacji ze znieczulenia, okazuje się że jego podstępny asystent wykorzystał okazję i uczynił ze swego przełożonego królika doświadczalnego…

Jeszcze jedna ciekawostka z RFN-u. The Head to makabryczny mariaż horroru i science-fiction – trochę w typie tanich produkcji, jakie w tym samym okresie za Oceanem uprawiał Ed Wood, choć film Trivasa stoi na nieco wyższym poziomie realizacyjnym. Otrzymujemy tutaj standardowe rekwizyty gatunkowe: szalony naukowiec, sprzeczny z etyką eksperyment, pożądanie które pcha ku zbrodni, itd. Podane jest to jednak w zręczny sposób, bez niepotrzebnego obrażania inteligencji widza. Duży plus stanowi również obsada, pośród której bryluje specjalista od ról szumowin, demoniczny Horst Frank. W postać profesora Abla wciela się z kolei weteran Michel Simon, gwiazda francuskiego kina – Simon przyjął propozycję zagrania w tym niekoniecznie nobilitującym projekcie z powodu częściowego paraliżu twarzy i ciała po niefortunnym wypadku na planie poprzedniej produkcji. Propozycje ambitnych ról urwały się, aktor potrzebował więc źródła szybkiego zarobku, jednocześnie przewidując że podobna niskobudżetowa „chałtura” przemknie przez ekrany bez większego echa. Stało się jednak zupełnie inaczej, bo The Head okazało się sporym hitem, który jednak – zgodnie z przewidywaniami – uznanemu aktorowi nie przyniósł wielkiej chluby. Dziś rzecz jest kompletnie zapomniana, choć na tle sztampowego kina grozy z lat 50. wypada wcale świeżo. Miłośnicy klasycznych opowieści z dreszczykiem w każdym razie z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.