Avengers: Endgame

Zmarnowany Kapitan Ameryka mówi do zmarnowanej Czarnej Wdowy, że spacerował przy zatoce i widział wieloryby. Rozumiem, że to oczywiście pokłosie tego, że połowa populacji zamieniła się w pył i nie możemy już truć środowiska, więc ekosystem zaczął powoli wracać na swoje miejsce. I nie wiem, czy Kapitan Ameryka widział te wieloryby, czy tylko żartował, czy chciał jakoś podnieść na duchu Czarną Wdowę i wyjaśnić, że ruch Thanosa nie był do końca taki zły. Może rzeczywiście nie był?

W tej jednej scenie bracia Russo, reżyserska para odpowiedzialna za Koniec Gry, zdaje się mówić, że każdą żałobę trzeba przepracować, co się stało to się nie odstanie i że z każdej straty może wyniknąć coś dobrego (jak sytuacja u niektórych z Avengersów). Ale to nie jest miejsce na dramat i kino festiwalowe, żeby bohaterowie umieli pogodzić się ze stratą, a kino superbohaterskie, w którym można stoczyć jeszcze jedną walkę i jakoś zaradzić obecnemu stanowi rzeczy. Pa, pa wieloryby.

Potrafię docenić film i rozumiem ile znaczy dla fana uniwersum. Dla widza, który zżył się z bohaterami przez ostatnią dekadę, był na ich każdej „ostatniej” bitwie, przeżywał, a teraz dostał spełnienie swoich filmowych marzeń. Tak właśnie było i obiektywnie można napisać, że dla fanów ten film powstał, dla nikogo innego. Inni, jak ja, nie są w stanie dać oceny wyższej niż dobra. Jednocześnie uzmysłowiło mi to, jak coraz dalej znajduję się od tematu, jak z coraz mniejszym zaangażowaniem śledziłem losy postaci, niektóre wręcz odpuszczałem. Tu nie chodzi o wiek, bo przecież i starsi widzowie z wypiekami na twarzy emocjonują się widowiskami Marvela. I dobrze, po to ten biznes działa.

Poszedłem jednak z ciekawością dostarczając tym samym frajdy młodszemu pokoleniu, musiałem też wybrać seans z dubbingiem. I nie był to taki najgorszy pomysł, bo o ile kiedyś mogłem na to narzekać, to teraz stwierdzam, że gdzie jak nie u Marvela dubbing się nadaje. Endgame to film zamykający pewien etap w wieloletniej historii o kryształach, trzy godzinna adoracja nerdów. Być może rzucam w tym momencie słowa na wiatr, ale rzeczywiście traktuję Endgame jako moje pożegnanie z takim kinem. Dlaczego? Najlepsza bowiem część seansu to ta wspomnieniowa, nostalgiczna, coś co zawsze sprawia, że rozsiadam się wygodniej w fotelu. To twórcom zdecydowanie wyszło – któż bowiem nie chciałby choć na chwilę przejść się po swoim osiedlu sprzed kilkunastu lat i przyjrzeć się z innej perspektywy sobie i swoim najbliższym? Bracia Russo dostarczyli takich właśnie emocji. Kiedy Endgame jest więc najspokojniejszy, zwalnia i ogląda się na przeszłość, jest dla mnie najciekawszy. I chyba twórcy wiedzą, że część widzów nie nadążała z kolejnymi tytułami i nie oglądała wszystkiego jak leci (odpuściłem Czarną PanteręKapitana Marvela, dwa Thory), bo nie wszyscy bohaterowie uniwersum dostali możliwość zagrzebania się w nostalgii.

Również dlatego, wszystkie mankamenty, które dostrzegam, inni widzowie mogą odebrać tylko jako pozytywy. Męczył mnie bowiem i sam finał, który był jak aktywny CGI wulkan, a który mógłby być przeklejonym spektaklem z Ready Player One Stevena Spielberga tylko z podmienionymi teksturami postaci. Męczyły mnie ewidentne wpadki logiczne, chociaż naprawdę nie powinno się pisać o logice, gdy kolaborują za sobą bogowie, kosmici, gość, który potrafi dobrze strzelać z łuku, Spiderman i rasowe Science Fiction. Taki crossover, który mnie przyprawia o ból głowy jest przecież spełnieniem marzeń dla innych. W jednym momencie są przecież wszyscy! I nie odbieram prawa nikomu do takiej rozrywki. Nie nudziłem się, tempo było doskonałe, żarty trafione, ale bardziej podobało mi się Infinity Wars. Może dlatego, że byłem rok młodszy, a może dlatego, że było mniej wszystkiego. A może chodziło o finał i te wieloryby, które dzięki Thanosowi, kiedyś mogłyby popływać w zatoce…

Za seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 181 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Anthony Russo, Joe Russo
Scenariusz: Christopher Markus, Stephen McFeely
Obsada: Robert Downey Jr., Chris Evans, Mark Ruffalo, Chris Hemsworth, Scarlett Johansson, Jeremy Renner
Zdjęcia: Trent Opaloch
Muzyka: Alan Silvestri