Czarne bractwo. BlacKkKlansman

Od początku do końca trudno uwierzyć w epizod z kart historii policji w Colorado, a jednak! Ron Stallworth (film został oparty na jego autobiograficznej książce), pierwszy czarnoskóry funkcjonariusz w Colorado Springs. Zostaje gliniarzem do akcji pod przykrywką. Jest samodzielny i ambitny. Trafia na ogłoszenie o naborze do organizacji Ku Klux Klan. Wykręca numer, rozmawia z regionalnym dyrektorem oddziału KKK i… dostaje się w ich szeregi. Akcję w terenie będzie prowadzić Flip Zimmerman (Adam Driver).

Jako opowieść z gruntu sensacyjnego obraz wypada średnio i od strony suspensu (a to przecież historia gliniarza działającego pod przykrywką) i od strony tempa, które w tym gatunku teoretycznie powinno być żwawsze. W żadnym wypadku niedostatki nie wpłynęły u mnie na ocenę filmu. Owszem, twórca zaskoczył mnie tym, że skupił się na filmowej wymowie tematu i odpuścił tym samym przy niektórych aspektach kina policyjnego. Nie mam mu tego za złe po seansie, bo tak naprawdę jest to przecież swoisty powrót do korzeni.

Tam gdzie utyka gatunek, film wyciąga do góry aktorstwo i realizacja. Aktorstwo należy tutaj głównie do Johna Davida Washingtona, syna Denzela, któremu towarzyszył (mając osiem lat) w swoim pierwszym ekranowym występie – filmie Spike’a Lee Malcolm X. W Czarnym bractwie. BlacKkKlansman Washington zagrał nieco naiwnego, ale ambitnego stróża prawa, który z pewną nonszalancją podjął się bardzo odważnego zadania. Partneruje mu Adam Driver, który chociaż rolę miał mniejszą, to jak zwykle wpasował się w nią z marszu idealnie. Esencja wychodzi od rozterek i pytań, które zaczynają zadawać sobie główni bohaterowie: jak to? czy jest w ogóle możliwe, by w Stanach Zjednoczonych najwyższą władzę objął ktoś uprzedzony, kto dzieli, a nie łączy? W tym wymiarze Czarne bractwo. BlacKkKlansman, jakkolwiek w swojej strukturze nie byłoby pociągnięte komedią (a jest i to w stopniu znacznym, szczególnie obrywa się pokrętnemu myśleniu na temat różnic rasowych), jest bardzo współczesnym komentarzem. Obraz wypada świetnie również wtedy, gdy Spike Lee opowiada o swojej kulturze i popkulturze, z której wyrosło współczesne pokolenie Afroamerykanów. Gdy rozmowa podczas randkowego spaceru schodzi na blaxploitation, na ekranie pojawiają się plakaty klasycznych filmów z tego nurtu. To miłe, że Lee bawi się filmową formą (jak fragment z przemówieniem, gdy w ciemności pojawiają się twarze słuchaczy) w sposób lekki, świadomy, nigdy nie odpuszczając sedna, czyli pretekstu, dla którego film nakręcił…

Bardzo się bowiem cieszę, że Spike Lee powrócił do kina mocno zaangażowanego. Z takiego wyrósł, takie nosi w sercu i takim najlepiej fechtuje na kinematograficznej arenie. Czy to znaczy, że Spike Lee wyciąga ostrą amunicję? Zdecydowanie tak. Jego kino ponownie trafia, jest aktualne i gorzkie w swoim wyrazie, a niektóre obrazki są same w sobie bardzo silne. Wymowa filmu szczególnie uderza w finale, kiedy policyjna akcja się kończy, a grupa Stallwortha odbiera zasłużone laury. Wtedy Spike Lee pokazuje, że nic tak naprawdę się nie skończyło.

Za seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 135 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Spike Lee
Scenariusz: Spike Lee, Charlie Wachtel, David Rabinowitz, Kevin Willmott, Ron Stallworth
Obsada: John David Washington, Adam Driver, Robert John Burke, Laura Harrier
Muzyka: Terence Blanchard
Zdjęcia: Chayse Irvin