The Florida Project

„To moje ulubione drzewo. Przewróciło się, ale wciąż rośnie” – mówi do swojej małej przyjaciółki 6-letnia Moonee. To tylko chwila wytchnienia w trakcie całodziennej zabawy, niekończącej się hecy, wakacji, na których nie potrzebne są wymyślne zabawki, nawet pieniądze. Miejscem akcji i zabawy jest stary, zapyziały motel Magic Kingdom, w którym latami pomieszkują bohaterowie filmu. Sąsiaduje z mokradłami, a o rzut kamieniem leży Disneyland. Jednak dla tych dzieciaków to właśnie fioletowy motel jest ich parkiem rozrywki, miejscem, gdzie żyją na patencie, gdzie uśmiech nie schodzi z dziecięcej buzi umorusanej od lodów, cukierków, czekolady i resztek hamburgerów, a ciuchy jeszcze nie wyschły od ostatniej ulewy. Obraz nędzy i rozpaczy? Nie, to The Florida project, film, który potrafi zmiękczyć, rozmrozić, sprawić, że uśmiech (nie przesadzony, ale zwykły, serdeczny) nie zejdzie ci z twarzy, choć raptownie potrafi zamienić się w troskę. The Florida project to kolejny po Mandarynce (recenzja) film Seana Bakera, który pozwala niezależnemu twórcy kręcącemu filmy telefonem z marnym budżetem miliona dolarów czy dwóch, przyznać order uśmiechu i medal za zasługi dla kina szczerego. The Florida project nie ma w sobie ani grama fałszu, jest dobitne, przejmujące, żywiołowe, jak twój dzień na wakacjach, gdy byłeś jeszcze dzieckiem.

Ale te filmowe okruchy życia to także wielkie kreacje aktorskie. Wyliczając przez doskonale prowadzone dzieciaki z Brooklynn Prince (Moonee) na czele, każda z postaci jest właśnie tym przewróconym drzewem, które wciąż rośnie. Tak jak Bobby (Willem Dafoe) zarządzający tym grajdołkiem dla niewinnych i winnych, gdzie więcej rzeczy nie działa niż działa, który jest menadżerem, ale też dyskretną ochroną, ojcem, przede wszystkim mężczyzną, który spłaca tu kilka grzechów (nie kryminalnych, a zwykłych ludzkich) i każdy jeden widać na twarzy.

To nie jest film o dorastaniu, bo to zacznie się dopiero po napisach końcowych, a film o dzieciństwie. O dziecku, które jeszcze nie rozumie czym jest zło, nie wstydzi się, nie zatrzyma wpół słowa. Sean Baker dzisiaj monopolista na rynku kina z serca, który uprawia godny zaufania story telling o przybrudzonych aniołkach, nakręcił film krzyczący emocjami, ale też niepokojąco wyciszony. To świat dziecka z mrokami dorosłych za ścianą. Czujesz je, ale niespieszno ci, by przyłożyć ucho, bo przecież trwają wakacje.

Jednak The Florida project to także coś więcej. O ile w Mandarynce twórca po prostu opowiadał, tutaj już zaangażował się w kilka spraw społecznych. Wskazał, że ani pomoc socjalna nie ma najlepszych programów, ani policja. Niektórzy dorośli nie są przygotowani na bycie dorosłymi i w końcu sam świat, chociaż kolorowy, wydaje się być totalnie nieskrojony na potrzeby dziecka.

To proste, małe, ale i najszczersze dokonanie tego roku. Film, który widzowie wyczekujący wartkiej akcji skwitują słowami, że jest o niczym. Tak, jest o niczym, czyli o wszystkim wokół ciebie. Narzekamy często, że kino XXI wieku nie może znaleźć dla siebie kierunku miotając się w różnych stylach, często odwołując się do retro stylistyki. Mam nadzieję, że Sean Baker jasno określił jakie powinno być to kino przede wszystkim. Szczere do bólu.

Za seans dziękuję sieci kin

9/10 - rewelacyjny

Czas trwania: 111 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Sean Baker
Scenariusz: Sean Baker, Chris Bergoch
Obsada: Willem Dafoe, Brooklynn Prince, Valeria Cotto, Bria Vinaite, Christopher Rivera
Zdjęcia: Alexis Zabe
Muzyka: Lorne Balfe