Wszyscy wiemy, jakich emocji dostarcza ten okrutny czas rzezi Wołyńskiej. Tam są takie obrażenia, które owszem, mogłyby się zabliźnić i byłaby nawet szansa, żeby coś zbudować, ale przy tej ilości sypanej soli na rany, ciężko coś wznieść na tej pamięci.
Mam na imię Józia to album, który przy swojej czarno białej stylistyce, wcale czarno biały nie jest. Tam bowiem nic, samo z siebie, nie było złe. Nie można mylić stałych sąsiedzkich konfliktów, z okrutną eskalacją przemocy, która doprowadziła do rzezi. Akcja jest umiejscowiona we wsi Sośnica, ale wykracza daleko poza nią (poza czas i miejsce). Istotny jest tutaj uniwersalizm, którym operuje autor scenariusza Sławomir Zajączkowski. Jak bowiem inaczej opisać ten szereg trudnych do zrozumienia postaw, gdy sąsiad sąsiada najpierw złym słowem, później pałką, a na końcu widłami?
Mam na imię Jóżia jako przykład komiksu, który powraca do naszych traum.
Oczywiście pewna próbą wytłumaczenia może być wskazanie wojny jako głównego czynnika decydującego o procesie zamiany ludzi w bestie. Nie było z nas nikogo tam, wtedy, na wołyńskiej ziemi. Pozostały relacje, opisy, dokumentacje. Sławomir Zajączkowski moim zdaniem uczciwie przekazuje ten moment, przedstawia procesy, które powodują uwikłanie się młodych ludzi w sytuacje, w których niezwykle trudno się oprzeć narastającej agresji (nawet jeżeli ten sam młody człowiek serce ma po właściwej stronie).
Jest to zatem kolejny trudny materiał (trudny, bo bolesny) przedstawiający opowieści o mrocznej stronie człowieka. Dla nas, żyjących w pokoju, to niezmiennie jest niełatwe do zaakceptowania (i słusznie). Ale historia się powtarza. Niedługo później, w wojnie na Bałkanach mieliśmy ten sam przykład, gdy znowu, sąsiad sąsiadowi. Podobny horror krąży więc po całym świecie, odbija się od ścian, powraca.
Przepięknie narysowany z solidnie zaprezentowaną historią.
To sprawnie opowiedziana historia z tym potrzebnym, ciepłym wtrętem w postaci rodzącego się uczucia pomiędzy dwójką młodych ludzi. To daje nadzieję, jak i sam finał, ostatnie kadry komiksu Mam na imię Józia.
Wołyńska rzeź przedstawiona tutaj w komiksie, ale i w filmach, jak w Wołyniu Smarzowskiego porusza raz za razem tym, że wydaje się być pozbawionym sensu aktem terroru. Tak było, przecież w tych działaniach nie było logiki, o ludzkim odruchu nie wspominając.
Tekst Sławomira Zajączkowskiego dobrze więc oddaje nastroje, ale nieocenionym wsparciem są przepiękne rysunki Roberta Konsztata. Artysta włożył sporo pracy w to, żeby przenieść ciężar opowieści na kadry. Konsztat rysuje szczegółowo poświęcając sporo uwagi zarówno detalom postaci (grymasy, mimika, małe niuanse przy rysach twarzy), jak i krajobrazom. Kreskowanie Konsztata to już wyższy poziom, czarno biały rysunek jak ze szkicownika uznanego artysty.
To mocna historia, ale nie mogło być zresztą inaczej. Nawet jeśli niekiedy Zajączkowski i Konsztat zatrzymują się czasem w pół słowa (nie epatują okrucieństwem ponad miarę), to komiks i tak spełnia swoją rolę. Dostarcza emocji.
Scenariusz: Sławomir Zajączkowski
Rysunki: Robert Konsztat
Ilość stron: 112
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Komiks i My
Format: 217 x 305 mm
KOMIKS UDOSTĘPNIONY PRZEZ WYDAWCĘ. ZNAJDZIESZ GO NA PÓŁKACH

