Wielki marsz wypada formalnie tak skromnie, realizacja zahacza o taką ascezę w wykonaniu twórcy, że nie trudno byłoby mi sobie wyobrazić całość w tym wydaniu jako sztukę teatralną. Na scenie mogłoby być przedstawione wszystko w uproszczeniu, przy użyciu minimalnych środków wyrazu. Kilkunastu aktorów porusza się w miejscu, za nimi zmieniają się kolaże z krajobrazami, piękną naturą, ale też zdjęcia upadłego, dogorywającego kraju i ogólnej ludzkiej beznadziei.
Najważniejsze w Wielkim marszu są relacje i słowa. Rozmowy, które zmieniają, kształtują, dodają otuchy. Temat krwawych igrzysk, igrzysk śmierci, jak zwał tak zwał, w gatunku postapokalipsy nie jest nowy. W Battle Royale chodziło o mordujących się nastolatków, w wielu innych filmach i książkach w zasadzie o to samo, w Rollerball (1975, Norman Jewison) o krwawe zawody sportowe. Wszystko ku uciesze władzy, która stoi na czele totalitarnego ustroju. Gdzieś tam tli się sława i bogactwo dla jednego zwycięzcy. Informacja o nagrodzie jest przekazywana, wszyscy o niej marzą, krążą opowieści o śmiałkach którym udało się dotrwać do kresu podróży.
Wielki marsz, czyli w drodze po jedno życzenie.
W wielkim marszu jest ich 50, dojdzie tylko jeden. Wygranym jest ten, kto zajdzie najdalej, reszta odpada, po trzech ostrzeżeniach są rozstrzeliwani. Zasady są proste, a jednak próbować chce wciąż wielu. Czy to jedyna szansa by wyrwać się spod autorytatywnej władzy?
Czytałem około 20 powieści Stephena Kinga, a jednak Wielki marsz ominąłem. Nigdy nie rzucałem się na powieści mistrza grozy w tym sensie, że nie wyczekiwałem w kolejce na premierowe tytuły. Cenię jednak niezmiennie jego pisarstwo, a sam autor imponuje mi głównie tym, że tak długo utrzymuje się na rynku trzymając dobry poziom. Jasne, ma lepsze i gorsze teksty, ale ikoną będzie już na zawsze. Horrory Kinga towarzyszyły mi w tak różnych etapach mojego życia, że aż trudno uwierzyć. Miałem z nimi kontakt na każdej prostej i na każdym życiowym zakręcie, a przecież, tak jak napisałem, przeczytałem „zaledwie” około 20 tytułów.
Przejmujący, potrafi chwycić za serce.
Co do filmowych adaptacji, to zawsze miałem wrażenie, że połowa tychże się udaje, druga mniej. To raczej powszechna opinia. Jak jest z Wielkim marszem? Tutaj mogę odnieść się tylko do materii filmowej, a ta, moim zdaniem, jest absolutnie satysfakcjonująca.
Podoba mi się to, że Francis Lawrence (notabene „specjalista” od dystopii, ma na koncie cztery tytuły z serii o Igrzyskach śmierci) skupił się tylko na emocjach. To nie jest spektakularny film, tu nie chodzi o dojmujący obraz dystopii, która uderzyła w Stany Zjednoczone Ameryki gdzieś w alternatywnej rzeczywistości. Przesłanie jest jasne. W Wielkim marszu, który okazuje się jedyną drogą do zwycięstwa i jednego jedynego życzenia (które może odmienić wszystko) należy upatrywać pewnego uniwersalizmu dotyczącego walki z systemem. To może potrwać, trzeba być cierpliwym, ale opłaca się iść. Przede wszystkim chodzi o wspólną trasę, o wspieranie się w tej żmudnej drodze do obalenia tyrana. Prawdopodobnie nie wszyscy dotrwają zmiany, ale sam fakt uczestniczenia w wydarzeniach przełomowych, czy nawet w ewentualnym przewrocie, powinien mieć znaczenie.
Gatunek: dramat
Reżyseria: Francis Lawrence
Scenariusz: JT Mollner
Obsada: Cooper Hoffman, David Jonsson, Garrett Wareing, Tut Nyuot, Charlie Plummer, Ben Wang
Zdjęcia: Jo Willems
Muzyka: Jeremiah Fraites


