Na południe od Brazos

Jeżeli skusicie się na serial Na południe od Brazos chwilę po skończeniu powieści Larry’ego McMurtry’ego wpadniecie w wyjątkowo błogi nastrój, który zwykle towarzyszy rzeczom najlepszym, niekoniecznie najzdrowszym. Dlaczego? Przyjmijmy, że tak jak ja kochacie tą powieść i po zamknięciu ostatniej strony, a dokładnie kilka godzin po, nastąpiło uczucie pustki. Nie ma już Gusa, Calla, młodego Newta. Oczywiście można wrócić do rozdziałów, przypomnieć sobie co fajniejsze akapity. Gdy jednak zaczniecie oglądać serial wyreżyserowany przez Simona Wincera (pomimo tego, że ma kilka znanych tytułów w filmografii, to jednak Na południe od Brazos jest bezsprzecznie jego opus magnum) poczujecie się jak w domu.

Simon Wincer stworzył ekranizację idealną, dokładną i taką, przy której czuć, że twórcy darzą uwielbieniem prozę McMurtry’ego. Tu chodzi nawet o najmniejsze detale, często linie dialogowe, nawet o momenty, które w serialu trwają kilka sekund, ale czytelnik (wciąż świeżo po książce) w mig je wyłapie. Najlepszym przykładem jest jedna ze scen (pod koniec) gdy po morderczo długiej jeździe konno w poszukiwaniu źródła wody, kapitan Call, który poczuwa się w obowiązku bycia ciągle najwytrwalszym osuwa się z siodła. W porę przytrzymuje go Deets. W powieści, dla Calla to przeżycie niemalże traumatyczne, było mu wstyd, roztrząsał to długo. Nie da się tego rozłożyć na elementy pierwsze w produkcji telewizyjnej, ale jednak zaznaczono i obrazem i grą aktorską, chociaż scena trwała rzeczywiście kilka raptem sekund. Takich przykładów jest więcej, chociaż rzecz jasna nie wszystko można było w serialu umieścić.

Porzucono całkowicie wątek Willbargera (długi i ciągle przecinający szlaki kapeluszników). Zabrakło też co bardziej krwawych kąsków i takie, które trudno byłoby pokazać w serialu nadawanym popołudniową porą (i nie idzie tu nawet o licznie napotykane na kartach powieści prostytutki, ale na przykład marsz P.E Parkera przez wiele mil nago). Nie ma też najbardziej epickiego starcia między bykiem, a grizzly. CGI w 1989 roku odpadało, a tresura nie wchodziła w grę. Jeszcze nie było na świecie takiego trenera, który poskromił by jednocześnie byka i niedźwiedzia i kazał im dla draki turlać się po trawie. To tyle jeżeli chodzi o zmiany. W zamian dostaliśmy produkcję najwyższej próby, western, znowu totalny, który opowiada o męstwie, odwadze, ostatnich ważnych dniach w życiu kowboja, utraconym uczuciu i dojrzewaniu pośród prerii z najważniejszymi osobami przy boku.

Na południe od Brazos był nominowany do 18 nagród Emmy, zdobywając siedem statuetek, ale nie to jest przecież najważniejsze. Simon Wincer jako reżyser odniósł na tym polu sukces nie tylko artystyczny, ale dał przede wszystkim widzom niezwykłą sposobność obcowania z dziełem opisującym trudne i ciężkie czasy, a jednak w romantycznym nieco tonie. Stawia to filmowca w jednym szeregu z tymi, którzy nie poznali się na zamiarach McMurtry’ego, który chciał przecież obedrzeć Dziki Zachód ze wszystkiego co piękne, ale niech to, opłaciło się. Nie sposób też nie napisać o szczęściu jakie towarzyszyło całej produkcji zaczynając od wspaniale przeprowadzonego castingu. Pomysłów na angaż do odtwórców głównych ról było sporom, a najwięcej niewiadomych było przy kapitanie Callu. Miał go zagrać Charles Bronson, James Garner, Jon Voight, a nawet Robert Duvall, który w serialu zagrał, ale ostatecznie Gusa. Wybór padł na Tommy’ego Lee Jonesa. Dobrze się stało, chociaż i pozostali z pewnością wywiązali by się z doskonale z powierzonego zadania. Reszta obsady to kolejne strzały w dziesiątkę zaczynając od Diane Lane, a kończąc na Anjelice Huston. Innymi słowy, zaznajomiony z lekturą widz nie mógł wymarzyć sobie lepszej obsady. Obsada jednak to nie wszystko, bo sukces filmu składa się z wielu elementów. Autorem zdjęć został Douglas Milsome, który dwa lata wcześniej pracował ze Stanleyem Kubrickiem przy Pełnym magazynku, a na plan Na południe od Brazos wkroczył zaraz po ukończeniu zdjęć do wciąż niedocenianej Bestii Kevina Reynoldsa. W filmie Simona Wincera przełożył na filmową kliszę całą miłość do gatunku jakim jest western. To, na czym zapewne najbardziej zależałoby McMurtry’emu zostało tu wspaniale uchwycone. Zachody słońca, wielki spęd bydła, ogromne tereny, wspaniałe pejzaże, które potrafią onieśmielić i wprowadzić widza (wcześniej czytelnika) w stan zadumy. Gdy dołożymy do tego partytury Basila Poledourisa, nie pozostaje nam nic innego jak znaleźć się we wspomnianym na początku tekstu, błogim nastroju. Poledouris, który ma na koncie pracę z najlepszymi, a w 1982 roku napisał muzykę do Conana Barbarzyńcy, w Na południe od Brazos uchwycił w muzyce całą nostalgię za czymś przemijającym co jednak potrafi, gdy tylko trzeba, poruszyć raz jeszcze najmocniej.

Na południe od Brazos zasługuje na ocenę najwyższą, nawet jeżeli twórca odpuścił (z przyczyn raczej zrozumiałych) kilka momentów. Wspaniale zagrany, napisany, opatrzonymi genialną muzyką i takimi samymi zdjęciami. Dla fana westernu to rzecz niemalże doniosła, epicka, po trosze gloryfikującą brutalne czasy, ale pokazująca właśnie Dziki Zachód od strony raczej melancholijnej i pozytywnej, nawet jeżeli śmierć jest tu stałym gościem.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 384 min
Gatunek: western
Reżyseria: Simon Wincer
Scenariusz: Larry McMurtry (na podstawie powieści), William D. Wittliff
Obsada: Robert Duvall, Tommy Lee Jones, Danny Glover, Diane Lane, Robert Urich, Frederic Forrest, D.B. Sweeney, Anjelica Huston, Chris Cooper
Muzyka: Basil Poledouris
Zdjęcia: Douglas Milsome

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?