Nie czas umierać

Każdy ma jakieś własne wyobrażenia wizerunku Jamesa Bonda, agenta jej Królewskiej Mości. Każdy wybiera swojego „ulubionego”, niektórzy próbują udowodnić, który jest bliższy literackiemu pierwowzorowi. Dla mnie z całej serii liczyło się tylko dwóch aktorów i, chociaż będę w tym zapewne osamotniony, na pierwszym miejscu zawsze będę stawiać Timothy Daltona, na drugim natomiast Daniela Craiga, który tutaj w Nie czas umierać podobał mi się najbardziej. I nic nie da przekonywanie mnie, że taki Bond to nie Bond, bo mówi dłużej niż zwykle, potrafią go przyćmić wschodzące gwiazdki w tej branży (wspaniały epizod z Kuby w wykonaniu Anny de Armas) czy nawet, o zgrozo, zdarzy mu się rozkleić. Tutaj Bond nie jest już pewnym siebie Jamesem Bondem, a mężczyzną, który walczy o swoje pięć minut prawdziwego życia. Jest zmęczony, chwyta się kurczowo najlepszych chwil „poza akcją”, które wprawdzie miewał, ale zawsze mijały jak ten puch na wietrze. Przez to zdarzają się momenty, że było mi żal Bonda i wcale nie zazdrościłem mu tego zegarka, Astona Martina (no może trochę) czy pięknych kobiet u boku. Czułem bowiem ogromne, niewyobrażalnie ciężkie brzemię, które dźwiga i historię, która odcisnęła na twarzy bohatera nie tyle piętno, co wręcz przeorała mu twarz i zostawiła głębokie blizny. Nie czas umierać to film pożegnanie nie tylko z pewnym stylem, ale też ze znanym nam światem.

Cary Joji Fukunaga miał bardzo ciężkie zadanie, bo raz, że musiał zakończyć erę Daniela Craiga, dwa, że musiał stworzyć podwaliny pod coś nowego. Mnożą się spekulacje, kto przejmie pałeczkę, a „kontrowersje” budzą choćby wzmianki, że może to być kobieta czy Afroamerykanin. Fukunaga udowodnił, że każdy sobie poradzi, bo Nie czas umierać to również duży przegląd kandydatów na nowego 007, zarówno jeżeli chodzi o konkretne osoby czy również przyszły ton opowieści. „To tylko liczba” mówi sam James i ja się z tym zgadzam. To wprawdzie symbol, ale nie ma w tym nic zdrożnego, by posługiwała się nim nowa osoba. James Bond sam godzi się z odejściem na emeryturę, ale udowadnia w filmie, że nawet gdy jest na wylocie, liczą na niego wszyscy. Najbliższe mu osoby, a nie ma ich przecież tak wiele, są wciąż w niego wpatrzone i jako agent ponownie leci po bandzie jakby nie robiąc sobie nic z kolejnych niebezpieczeństw. Jest szybki, precyzyjny, nawet szalony, a Fukunaga stwarza mu wiele możliwości, by ponownie zrobić z niego blockbusterowego herosa.

 

Czego tu bowiem nie ma? Jest wszystko co w tej serii najlepsze. Pościgi (kilka), strzelaniny, wybuchy, walka w zwarciu, w przerwie martini, smoking i luksusowe auta. Są i świetne sceny jak mastershot z finału (musiał być niezwykle ciężki do zrealizowania, bo akcja rozgrywa się przy użyciu środków pirotechnicznych, z aktorem niemalże tuż obok) z Bondem walczącym o każdy metr z tabunami wrogów. Z wierzchu to wciąż ten sam wizerunek, ale wnętrze jakby inne. Nie ma sensu rozpisywać się o fabule, bo tą dostaniecie schludnie opisaną w jednym zdaniu w ulotce od dystrybutora. Dla mnie najważniejsze są emocje, które, nie będę ukrywać, w finale sięgają zenitu. Czy to normalne, by na Jamesie Bondzie się wzruszać? Wzruszenie to jeden z elementów, który kino powinno dostarczać, a w Nie czas umierać wzruszyłem się kilka razy. Nie tylko jednak na sentymentalnych nutach Fukunaga rozpisał tę uwerturę. Jest zabawnie, ostro, jest i napięcie jak w spotkaniu z Blofeldem. To nie jest James Bond doskonały, ale przecież nie powinien taki być. Zresztą, w Nie czas umierać James Bond oddałby wiele za to, by rzucić to wszystko w cholerę i zająć się w końcu czymś innym. Jeszcze tylko ta jedna akcja…

Patryk Karwowski

Czas trwania: 163 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Cary Joji Fukunaga
Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, Cary Joji Fukunaga, Phoebe Waller-Bridge
Obsada: Daniel Craig, Léa Seydoux, Rami Malek, Lashana Lynch, Ralph Fiennes, Ben Whishaw
Zdjęcia: Linus Sandgren
Muzyka: Hans Zimmer

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?

Za seans dziękuję sieci kin