Na krańcu świata (1971)

John Grant (Gary Bond, angielski aktor o wyjątkowo tubalnym głosie) jest nauczycielem, który został skazany na etat w odosobnionej placówce. To daleka australijska prowincja, którą operator jest w stanie uchwycić w jeden kadr. Jednym zamaszystym ruchem kamera łapie dwa ważne dla Johna budynki – małą szkółkę (to w zasadzie jedna sala lekcyjna) i podobnej wielkości hotelik. Pomiędzy nimi przebiega kolejowy trakt, wokół pustynia, nad wszystkim żar, najgorszy, bo niezmienny ze swoim natarczywym upałem i palącym skórę słońcem.

Niezmienny jak piekielny skwar jest również szkolny roczny cykl, z przerwą świąteczną włącznie. Groteskowo więc wyglądają choinki i inne „zimowe” atrybuty w tej piekielnej gorączce. Przerwa świąteczna to też czas ucieczki dla Johna, który będzie próbował dotrzeć do Sydney i ukochanej dziewczyny. Jeszcze tylko przystanek w Bundanyabba. Ta troszkę większa mieścina, którą mieszkańcy nazywają żartobliwie Yabba, to filmowy ostateczny przystanek, wstęp do piekła, moment graniczny w życiu bohatera. A zaczyna się od natarczywych, agresywnych nawet prób ugoszczenia i sztandarowego: „Ze mną nie wypijesz?”.

Ted Kotcheff zrealizował w 1971 roku film, którego naturalna siła rażenia będzie się rozciągać po wsze czasy. Główny bohater z godziny na godzinę przestępuje kolejne piekielne kręgi. Wchodzi wciąż głębiej i głębiej ścierając swoje wyostrzone niegdyś zmysły, porzucając jestestwo i ograniczając się ostatecznie do prostych potrzeb. Upadek wyznaczany jest kolejnymi alkoholowymi wyczynami, które mieszkańcy Yabby podnieśli do poziomu tak ważnego jak oddychanie, a być może wyprzedzając tą czynność.

Sfilmowane katorżnicze pijaństwo to jak najlepszy walc dzisiejszego Smarzowskiego ze zmarłym już Alekseyem Balabanowem. Zwyrodniałe, patologiczne chucie (lub opowieści o nich), plebejskie uniesienia w estetyce godnej wczesnego kina Harmony’ego Korina. W końcu noc, która jest jak walec dla widza niezaprawionego w bojach z kinem mało subtelnym. Kotcheff jednak wcale nie stawia znaku stopu i być może myśliwska, bestialska orgia z kangurami to tylko jeden z przystanków. Przecież niedaleko może być jakaś osada z rdzennymi mieszkańcami antypodów…

Wybitny film, dający miarę naszego marnego człowieczeństwa. Obrazujący pewną utratę świadomości w byciu jednostką, która śmie nazywać siebie człowiekiem. Ja zawsze uważałem, że od zwierząt odróżnia nas tyle co nic. Wystarczy kilka impulsów, tutaj zainicjowanych przez morze alkoholu. Jasne, że czasem można się sponiewierać, ale zawsze trzeba w porę wstać od stołu.

Pot, wóda, piwo, wolna przestrzeń pustyni, tutaj prawie symboliczna, bo pokazująca brak granicy w epatowaniu rozjuszonym zachowaniem. Człowiek, który dopiero co zszedł z drzewa i pociągnął porządny łyk taniego wina, wygląda jakby próbował wdrapać się z powrotem.

Taki jest kraniec naszego świata, wstęp do postapokalipsy.

9/10 - rewelacyjny

Czas trwania: 108 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Ted Kotcheff
Scenariusz: Evan Jones, Kenneth Cook (na podstawie powieści)
Obsada: Donald Pleasence, Gary Bond, Chips Rafferty, Sylvia Kay, Jack Thompson
Zdjęcia: Brian West
Muzyka: John Scott