Gdybym oglądał Złodzieja z przypadku w ciemno, bez wiedzy o reżyserze, to na pewno bym nie zgadł, że za filmem stoi Darren Aronofsky. Aronofsky zaczął bombą atomową, wybitnie paranoicznym Pi. Ale później też przecież szło mu bardzo dobrze. Kultowy już dzisiaj Requiem dla snu, Źródło które uwielbiam, Zapaśnik którego zawsze umieszczam wśród najlepszych filmów z XXI w.
Aronofsky później zwolnił, ale przecież nie można wieszać psów na Czarnym łabędziu, bo to wciąż dobry film, a już na pewno udany thriller psychologiczny. Nie zawiodłem się też na Matce. Dwa natomiast filmy Aronofsky’ego odpuściłem. Noah w ogóle nie leży na orbicie moich zainteresowań i zapewne nigdy go nie obejrzę. Temat jest tak mi obcy i daleki, że nie jestem w stanie wykrzesać z siebie choćby grama zainteresowania tematem. Za to do Wieloryba zapewne podejdę.
Dzisiaj mamy spotkanie ze Złodziejem z przypadku, filmem który w ogóle nie pasuje mi do filmografii Aronofsky’ego. Cieszę się natomiast, że powstał, być może reżyser potrzebował takiego oddechu, a zmiana nastrojów może wyjść twórcy tylko na dobre. Z drugiej strony, jakby dokładnie przyjrzeć się motywom zawartym w Złodzieju z przypadku, to można tam znaleźć strzępy kina paranoicznego, w którym tak dobrze od początku swojej kariery czuł się Aronofsky. Przede wszystkim jest to kryminał o lekko komicznym zabarwieniu. Ten komizm jest jednak szyty tak grubymi nićmi, że po prawdzie najchętniej bym o nim nie wspominał.
Kino sensacyjne, nowość u reżysera Pi.
Kręcony jak w latach 90., z akcją osadzoną pod koniec ubiegłego wieku opowiada o facecie na krawędzi, który z godziny na godzinę ma coraz gorzej. To takie Po godzinach Scorsese, ale z większym natężeniem kina sensacyjnego. Główny bohater nie może wyjść z traumy, pracuje w godzinach nocnych w barze, mieszka w obskurnej kamienicy, a sąsiad prosi go o przysługę. I się zaczyna. Jedna prośba, zła decyzja, bójka na korytarzu z drabami, którzy szukają tego sąsiada, a konkretnie rzeczy, która do nich należała. Sąsiada nie ma, ale jest przecież Henry „Hank” Thompson (Austin Butler), kiedyś nadzieja baseballa, dzisiaj barman, do rany przyłóż facet, ale z tych lekko niepoukładanych i ze zwichrowaną naturą.
I podobnie jak w Po godzinach u Scorsese, tak w Złodzieju z przypadku główny bohater ciągle robi ten sam krok z deszczu pod rynnę. Chce dobrze, stara się, ale świat jakby tego nie dostrzega i nieustannie mści się na nim.
Zakręcony kryminał, dobrze nakręcony i z podkręconym do końca napięciem.
Aronofsky po latach kręcenia swojego kina wchodzi więc w sensacje na petardzie. Podobny nastrój był w Men at work (1990, Emilio Estevez), Zasadzce (1987, John Badham), czy Święci z Bostonu (1999, Troy Duffy). W Złodzieju z przypadku Aronofsky korzysta więc ze sprawdzonych schematów kina z lat 80. i 90., nie dodaje nic nowego, ale dla niego to mimo wszystko pewna odskocznia.
Butler natomiast jest na swoim miejscu, wygląda jak zawsze dobrze, jednak dla niego Złodziej z przypadku to też pewna nowość. I to tutaj, moim zdaniem, widać. Dobrze rozegrał traumatyczną przeszłość, nie ma problemu z wyrażaniem emocji, ale ja, jako widz, miałem pewien problem z umiejscowieniem go w takim filmowym krajobrazie.
Mocno szalony, niewiarygodny, nastawiony na ciągłe zaskoczenia. Paranoidalny nastrój jest obecny, wrogowie i niebezpieczeństwo są wszędzie i nikomu nie można ufać. Kryminalna sprawa to sprawa życia i śmierci, więc wszyscy walczą do końca. Są przez to emocje, napięcie też rozegrane jest do końca. Aronofsky mógł się pod tym względem wyżyć i to na pewno był dobrze twórczo spędzony czas i być może nowy kierunek dla reżysera. Życzyłbym sobie tego.
Czas trwania: 107 min
Gatunek: kryminał
Reżyseria: Darren Aronofsky
Scenariusz: Charlie Huston
Obsada: Austin Butler, Regina King, Zoë Kravitz, Matt Smith, Liev Schreiber, Vincent D’Onofrio, Benito Martínez Ocasio, Griffin Dunne, Carol Kane
Zdjęcia: Matthew Libatique
Muzyka: Rob Simonsen, Idles

