God told me to

Ruchliwy dzień na ulicach Nowego Jorku. Ludzie zajęci swoimi sprawami podążają w mrówczym pędzie do pracy, na spotkania ze znajomymi, czasem bez celu. Pada strzał. To młody mężczyzna z bronią snajperską uwił sobie wygodne gniazdo na wysoko położonym zbiorniku wodnym. Wystarczy jeden jego obrót i już mierzy w osobę w tłumie na innej przecznicy. Nowojorski gliniarz Peter Nicholas, który dociera do sprawcy i chce negocjować warunki poddania, usłyszy od niego znamienne: „Bóg mi kazał”. Krwawy incydent wstrząsa miastem, ale to dopiero początek, wzniecane są kolejne ogniska przemocy. Ojciec wybija w pień rodzinę, ktoś dobywa broni na paradzie św. Patryka. Policja wydaje się być bezradna, bo szaleńcy, najwyraźniej nie powiązani z ofiarami, zawsze wskazują jasną boską inspirację.

Gdy dwójka zaangażowanych w projekt producentów zobaczyła pierwszą wersję filmu, poprosiła grzecznie o usunięcie ich nazwisk z plansz tytułowych. Kompozytor Miklós Rózsa również zrejterował i nie przyjął propozycji od Cohena. Wymigał się słowami: „God told me not to”. To rzeczywiście mogła być dla niektórych kłopotliwa produkcja zważywszy na inspiracje Larry’ego Cohena, który wskazywał Biblię i Boga będącego według niego najbardziej gwałtowną (agresywną i nieprzewidywalną) istotą w historii literatury. Jednak fabuła Cohena posuwa się o wiele dalej niż śledztwo w sprawie szaleńczych aktów w miejskiej aglomeracji. Detektyw Nicholas jest tu postacią o tyle istotną, że sam jest żarliwym katolikiem. Jego śledztwo szybko przybiera osobisty charakter, bo gliniarz za wszelką cenę próbuje dotrzeć do osoby, która rzeczywiście zamieniła zwykłych obywateli w rozszalałe bestie. Proste „Bóg mi kazał” mu nie wystarczy. Tym bardziej, że pojawiają się tropy co do istnienia namacalnej, fizycznej postaci, z którą agresorzy mogli mieć kontakt. Czyżby boski posłaniec (lub nawet on sam) rzeczywiście przechadzał się po Brooklynie, Harlemie i innych dzielnicach Nowego Jorku i namawiał ludzi do tych niecnych czynów?

Powstały w 2017 roku dokument filmowy podsumowujący twórczość zmarłego w 2019 roku amerykańskiego mavericka Larry’ego Cohena dużo mówi o twórcy już poprzez sam tytuł, King Cohen: The Wild World of Filmmaker Larry Cohen. Ten „Wild World” jest kluczem do zrozumienia God told me to oraz świata Cohena, jednego z b-klasowych partyzantów, który nigdy nie dysponował za dużym budżetem, ale jednocześnie nigdy za bardzo się tym nie przejmował jeżeli już przyszło do kręcenia. Tak też jest w przypadku Gold told me to. Nie ma pieniędzy na inscenizacje scen z tłumem? Nie ma problemu, będziemy kręcić bez wiedzy mieszkańców i wystylizujemy to na dokument. Efekt końcowy filmów Cohena zawsze pozytywnie zaskakiwał fanów „taniej filmowej rozrywki”. I tutaj przybrało to dodatkowy atut, bo widz ma wrażenie, że bierze udział w prawdziwej histerii, a zabieg częstego kręcenia z ręki tylko wzmaga autentyzm. Tak samo było z sekwencjami podczas parady, gdy Cohen zdając sobie sprawę z problemów jakie mógłby mieć starając się o pozwolenie (o budżecie kolejny raz nie wspomnę) kręcił improwizując, badając wnikliwie reakcję przypadkowych przechodniów, chwytając ich spojrzenia. W ten sposób dostaliśmy momenty, które i dziś potrafią zrobić wrażenie, bo Cohen to też doskonały storyteller i bardzo zmyślny artysta, który wie, gdzie są ukryte ludzkie emocje, zna ten moment, kiedy najlepiej na nie nacisnąć, jak podkręcić napięcie. We wspomnianej paradzie, zamachowca zagrał Andy Kaufman, komik, wtedy chwilę po swoich występach w pierwszym sezonie Saturday Night Live.

Czy można mieć za złe Cohenowi, że swoją tyradę na temat biblijnego opętania i paranoi topi w taniej eksploatacji zapraszając jednocześnie do stołu science fiction? Mało tego, całość już od początku przybiera apokaliptyczny koloryt. Każdy, kto zna choć trochę twórczość Cohena, wie z czym należy wiązać fabuły reżysera trylogii A jednak żyje. I tutaj, w Gold told me to, Larry Cohen objawił się jako twórca niepokorny, który niczym kreatywny wulkan (90% pomysłów zasługuje na uznanie) jest aktywny do końca seansu, wygrywa tempem, a miejscami udaje mu się uzyskać pierwszorzędną atmosferę grozy. Za tymi pomysłami nie nadążają może aktorzy, dźwiękowcy i specjaliści od oświetlenia też się czasem gubią, nawet sam Cohen potrafi dostać czkawki, jakby nie wierzył w to, co właśnie wymyślił. Mimo tego wszystkiego i mimo wielu przykrych recenzji, które film dostał w chwili premiery, został z czasem (słusznie) doceniony i jest wymieniany wśród najlepszych horrorów z lat 70.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 91 min
Gatunek: horror, sci-fi
Reżyseria: Larry Cohen
Scenariusz: Larry Cohen
Obsada: Tony Lo Bianco, Deborah Raffin, Sandy Dennis, Sylvia Sidney
Zdjęcia: Paul Glickman
Muzyka: Frank Cordell