To jedno z najtrudniejszych zestawień jakie przyszło mi ułożyć. Paul Verhoeven to jeden z ostatnich żyjących reżyserów, który ma do przekazania w kinie prawdę o świecie. Oczywiście nie ma sensu histeryzować. Wciąż pojawiają się znaczący twórcy, a tych świetnych reżyserów też jest całkiem sporo. Ale Verhoeven to klasa, rzeczywiście ostatni z tych starych prowokatorów, który jeszcze się nie ugiął. Jasne, zdarzyła się mała wpadka, ale nawet ją oceniam jako film niezły.
Holender, który uwielbia wkładać kij w mrowisko. Pisali o nim „pornograf”, zdarzają się i oskarżenia o „tanie prowokacje”. Prawda jest taka, że Verhoeven od początku jest stały w uczuciach. Już przy debiucie stanął po stronie kobiet, które z różnych przyczyn życiowych zostały paniami do towarzystwa. Nigdy nie piętnuje, zawsze pochyla się z empatią. Ironizuje, ale również wali po twarzy tych, którzy uzurpują sobie prawo do oceniania, wskazywania, wywyższania się. Takie są jego filmy, szczere, uczciwe, kręcone z potrzeby mówienia o rzeczach ważnych. Verhoeven kręci satyrę, przeciąga po ziemi tych z totalitarnymi ciągotami.
Wulgarny? Owszem. Brutalny? A jakże. Ale po prawdzie Verhoeven jest taki jak świat wokół niego. 16 filmów, z których każdy zasługuje na uwagę. 16 filmów, które mistrz kręcił regularnie, co kilka lat. Najdłuższa przerwa, cała dekada, to okres 2006-2016. I gdy nikt się już niczego nie spodziewał, Verhoeven uderzył z Elle, a później Benedetta, a w planach są następne filmy.
Co do rozstawienia tytułów po miejscach. Cóż, zagrały tu pewnie moje VHSowe korzenie. Tak naprawdę cała trudność w układaniu rankingu polegała na tym, że od 15 miejsca wszystkie filmy Verhoevena mają u mnie oceny 8 i więcej…
Oto 16 pełnometrażowych filmów Paula Verhoevena ułożonych w subiektywnym rankingu.
MIEJSCE 16
Hollow Man – Człowiek widmo (2000)
Tutaj prawdopodobnie większość będzie stała po tej samej stronie barykady. Film nie miał dobrej prasy. Krytycy i widzowie byli zgodni, że ta kolejna filmowa próba opowiedzenia o niewidzialnym człowieku miała wprawdzie świetne efekty specjalne, ale jako całość obraz się nie sprawdził. Cóż z tego? Człowiek widmo dobrze zarobił. Sam Verhoeven także nie lubi swojej pracy. Wspomina, że to nie jest już on, jako reżyser, w tym filmie. Ja nie będę taki surowy. Zgadzam się jednak z Paulem, że to był typowy film na zlecenie. Zadanie było jasne, obraz miał zarobić. Verhoeven misję wypełnił, nawet jeżeli miał po tym lekkiego kaca. Ja natomiast nie narzekam. Kevin Bacon, Elisabeth Shue, dużo horroru, efekty specjalne z nominacją do Oscara.
MIEJSCE 15
Spetters – Ślepy traf (1980)
W dwóch godzinach fabuły o kilku 20-latkach i ich marzeniach, codziennych dniach upływających na piciu, ściganiu się na crossach, podrywach, wzlotach i upadkach, zawarł więcej prawdy, niż niejeden reżyser stara się wykrzesać ze swoich filmów przez całą twórczą drogę. Paul Verhoeven wymiótł spod dywanu wszystko to, czego z reguły kino mainstreamowe (Ślepy traf to kinowy hit w Holandii) nie pokazywało. Dla publiczności był to kolejny strzał w twarz, bo ludzie nie przywykli oglądać w kinie tego, co ukrywają w swoich kosmatych umysłach. To utwór wyzwolony, który potrafi skaleczyć, ale i uświadomić.
Verhoeven sportretował wnikliwie i precyzyjnie obraz młodego pokolenia. Nie cofa się przed niczym, często przybiera oskarżycielski ton (jak choćby wyraźne przytyki skierowane w kierunku katolicyzmu). Twórca nie stosuje jednak terapii szokowej jako takiej, bo w Ślepym trafie nie zobaczymy nic więcej ponad to, czego młodzi ludzie z dużych metropolii nie mogą doświadczyć. Oczywiście nie co dzień zdarza się grupowy gwałt na mężczyźnie, które to zdarzenie okazuje się w rezultacie zbawienne (sic!), ale cała reszta to przecież dominujące barwy, które towarzyszą młodym ludziom przekraczającym progi dorosłości. Bez koloryzowania, ale też bez popadania w przesadyzm. Brzmiące kolokwialnie „pokazuje jak jest” pasuje jak ulał do Ślepego trafu. Opowieść Verhoevena, która wije się, zatacza kręgi, wali odpryskiem, by za chwilę powrócić do któregoś z trójki głównych bohateró, amatorów jazdy na motorach crossowych z Amsterdamu. To 'coming of age’ w stylu aromantycznym. Może romantyzm Verhoevena polega właśnie na ukazywaniu każdej ludzkiej przypadłości i każdej skazy, dziury na życiowej fakturze, burdelu w przedpokoju i salonie naszej głowy bez wpuszczania ekipy porządkowej. Przecież właśnie wtedy i tylko wtedy jest prawdziwie.
MIEJSCE 14
Benedetta (2021)
Paul Verhoeven nie jest pierwszym lepszym reżyserem, który szukałby poklasku tylko dzięki nakręceniu obrazu z nurtu nunsploitation. Lesbijska miłość dwóch kobiet to tylko wierzch jego fabularnej zabawy ważkimi treściami. Ważniejsze są tu trzewia, zresztą jak zawsze u reżysera Żołnierzy kosmosu. Głównym tematem jest wszak kobieta, która zamknięta w odosobnieniu nie ma za bardzo szans dać ujścia swojej seksualności czy chociażby jej odkrywania. Verhoeven mówi więc jasno, ale wykańcza bolesnymi detalami. To kolejny twórca, który punktuje kościół katolicki jako instytucję taką jak każda inna, gdzie drabinka do władzy przeznaczona jest dla wytrawnych polityków, którzy są gotowi zepchnąć ze szczebli aspirujących do awansu.
Polityka, pieniądze, układy i układziki to jest najważniejszy temat Benedetty, a „cuda”, których doświadcza siostra, służą tylko i wyłącznie jako narzędzie w ręku uprzywilejowanych. Nikt z oczytanych i tych prezentujących jakiś poziom wykształcenia nie wierzy w żadne wizje z natury nadprzyrodzonej, modulowany głos Benedetty czy naprędce przygotowane stygmaty. Cuda są dla pospólstwa, więc zarówno przeorysza i wszyscy, którzy owszem, służą kościołowi, ale twardo stąpają po ziemi, „wizje” Benedetty najchętniej włożyliby między bajki. Nie mogą tego oczywiście zrobić, bo klimat stworzony przez Benedettę robi się cokolwiek niepokojący (ludzie stoją murem za cudem). Trzeba więc przerobić wiarę na politykę, wykorzystać sytuację, przerzucić siłę i ugrać jak najwięcej dla siebie. Upolityczniona instytucja prezentuje się więc jako temat przewodni, a wszystko dookoła, czyli seks, pożądanie, miłość do Jezusa, to tylko tło, oczywiście bardzo ważne, bo budujące nastrój i filmowy język Benedetty jako filmu. Niestety szkoda, że tak jak zaangażowany był sam Verhoeven w proces tworzenia swojego kolejnego dzieła, aktorska para, czyli Virginie Efira jako Benedetta Carlini i Daphne Patakia jako Bartolomea odstawały od atmosfery obrazu. Nie potrafiłem ich polubić, zrozumieć, wstawić się za którąś z nich.
MIEJSCE 13
Keetje Tippel – Namiętność Kate (1975)
Namiętność Kate to nie tylko historia walki o przetrwanie (choć przede wszystkim). Verhoeven w swoim obrazie o okruchach życia pokazuje, skąd spadają okruchy, przedstawia klasowe różnice, zdaje się być tym zimnym dokumentalistą portretującym wiele nikczemnych zachowań. Tak, zamożni wykorzystują biedotę, to nic nowego. Jednak w ujęciu Verhoevena jest to przekaz bardzo brutalny, obraz nikczemny, dla bogatego to nic trudnego wykorzystać, maltretować psychicznie, upokorzyć. I ta sama bieda, a raczej chwilowe odbicie się od dna kreuje kolejnych okrutników. O tym też jest Namiętność Kate.
Przykry to film, smutny, niestety ze swoim bezkompromisowym podejściem również wiarygodny. Wspaniałą robotę Verhoeven wykonał na wielu polach. Świetnie przedstawiony jest ten wspominany już życiowy rynsztok. Bieda u Verhoevena (także dzięki scenografii i charakteryzacji) jest taka, że człowiek chwyta się za kieszeń, a następnym razem dwa razy pomyśli zanim przyjdzie mu zmarnować żywność.
I na tle tego wszystkiego dostaliśmy wspaniałą Monique van de Ven, która w 1973 roku debiutowała u Paula Verhoevena we wspaniałych Tureckich owocach. A partneruje jej wspaniały jak zawsze Rutger Hauer, który w debiucie Monique van de Ven również był jej kochankiem.
MIEJSCE 12
Business Is Business – Biznes to biznes (1971)
Inteligentny humor, charakterne bohaterki, świetny scenariusz. Verhoeven z dużą empatią odnosi się do swoich bohaterek (do całego środowiska zawodowego), filmuje je czule, potrafi opowiadać o prawdziwych potrzebach i o trudach związanych z wyborem tejże drogi zawodowej. Nie piętnuje, każdy ma prawo do miłości, a dziewczyny właśnie o tym marzą. Jest ironiczny w stosunku do wyuzdanych klientów bohaterek.
Verhoeven miał w chwili przystępowania do pracy nad swoim reżyserskim debiutem 30 lat. Był młodym człowiekiem, a jednak zaprezentował się doskonale i stworzył mały unikat. Mądry film o uniwersalnych wartościach, z sympatycznymi postaciami, z fajnymi gagami i z lekkim gorzkim posmakiem.
MIEJSCE 11
The Fourth Man – Czwarty człowiek (1983)
Głównym bohaterem jest biseksualny wzięty pisarz. Nadużywa alkoholu (w stopniu znacznym), nadużywa seksu. Jest pisarzem poczytnym, zapraszanym, jak teraz gdy ma odwiedzić Vlissingen. miasto położone w południowo – zachodniej części Holandii. Ma chwilę podyskutować z zaproszonymi na autorski wieczorek gośćmi, odpowiedzieć na pytania prowadzącej spotkanie, może przeczytać fragment książki, w końcu zgarnąć honorarium. Ale Gerard już nie odjedzie, wpadł w sidła, które notabene sam na siebie zastawił. O tak, wyjątkowa to sprawa, widzieć pajęczynę i wpaść w nią. Ale czyż nie odbywa się to właśnie w ten sposób w przypadku jasnego zagrożenia, gdy jesteśmy w jakiś sposób zaślepieni?
Verhoeven jest przebiegły. tak jak przebiegły jest scenariusz, który napisał Gerard Soeteman na podstawie powieści autorstwa Gerarda Reve’a. Ale Verhoeven nie bierze też jeńców. Głównym tematem w Czwartym człowieku jest pożądanie. Bohatera, tytułowego czwartego człowieka pożąda kobieta, piękna i uwodzicielska Christine (Renée Soutendijk). Christine ma wszystko, pieniądze, władzę, nie ma u boku mężczyzny. Jeszcze. Christine pożąda Gerarda, Gerard pożąda innego faceta, który najwyraźniej bywał u Christine. Piękna i melodramatyczna to historia przy całym tym chrześcijańskim uniesieniu Verhoevena, który wykorzystał wiarę jako koło zamachowe dla swojego thrillera.
MIEJSCE 10
Black Book – Czarna księga (2006)
Czarna księga łączy w sobie kilka gatunków. Przede wszystkim jest to thriller. Mamy tu wiele schematów znanych nam z kina tego gatunku. Jest napięcie, Rachel może zostać zdemaskowana. Są więc duże emocje związane z pracą pod przykrywką. Są i zaskoczenia, Verhoeven umieścił tu kilka zwrotów akcji. Ale Czarna księga to również romans i przede wszystkim dramat, który stawia na wspomnianą brutalną uczciwość. Jeżeli jest uczucie, to tylko wyrachowane (jak to przeważnie u holenderskiego reżysera bywa). Jeżeli są ludzie związani z ideałami, to przeważnie głoszą je tylko w związku z jakimś interesem. Nie kreuje więc Verhoeven przyjemnego świata. Dominuje hipokryzja, walka o swoje, czysty egoizm.
Czarna księga to film wysokobudżetowy. To widać. Bogate scenografię, zdjęcia w plenerze, pieczołowicie oddana charakteryzacja, kostiumy. No i akcja. Czarna księga to koronkowa robota, chociaż jest tu ściegów bardzo dużo. Dla niektórych widzów, może ich być zbyt dużo. Verhoeven bowiem opowiada długo, choć treściwie. Samo zakończenie jest rozłożone w czasie, film trwa ponad dwie godziny. Ma się wrażenie, że finałów jest co najmniej kilka. Czy to przeszkadza? Rozumiem zamysł Verhoevena, ta historia musiała dobrze wybrzmieć, główna bohaterka musiała przejść przez wszystkie stacje. Musiała cierpieć, być rozczarowana, pałać żądzą zemsty, w końcu dostać to, co najgorsze od bratniego narodu. Ostatecznie stanęła ponad tym wszystkim.
MIEJSCE 9
Elle (2016)
Paul Verhoeven osiągnął przy okazji Elle coś szczególnego w swojej reżyserskiej przygodzie. Otóż rozliczył się z kultem nakręconego 25 lat temu Nagiego Instynktu i jednocześnie pokazał światu jak pewnym siebie jest kpiarzem, samoświadomym, krytycznym i pełnym dystansu reżyserem i człowiekiem. Elle to ogromny plac manewrowy dla lubujących się w interpretacji każdego szczegółu fabuły. Mamy tu historię pokrzepiającą, prowokującą i na dodatek nieco zwodniczą. Na pierwszy plan wychodzi Michèle Leblanc (Elle z francuskiego – ona, tutaj po prostu, albo przede wszystkim kobieta, czyli Isabelle Huppert, która za tę rolę zasługuje na oklaski na każdym możliwym festiwalu), która daje wyraz siły i jest wzmacniającym posiłkiem dla tych, którzy z traumą sobie nie radzą. Jej przeszłość i przeżycie wyniesione na niemal apokaliptyczny, ostateczny pułap jest jak balsam dla wciąż niepotrafiących sobie poradzić z własnymi tragediami. To też przykład osoby pragmatycznej, zdecydowanej, mocnej, takiej, której osobowość i twarda skóra jest teraz głównym orężem w świecie biznesu, w tym przypadku jako prowadzącej prężnie działającą firmę w branży gier komputerowych. Być może jej empatia jest trochę przygaszona, ale jakie to ma znaczenie przy opresji, z której wyszła.
MIEJSCE 8
Showgirls (1995)
Ja nigdy nie wątpiłem w Showgirls, a moje przekonanie że mam do czynienia z czymś szczególnym zaczęło się od kinowego seansu w 1995 roku. Verhoeven natomiast zebrał za film ostre cięgi. Z dumą odebrał nawet statuetkę Złotych Malin. W swoim mrocznym dramacie erotycznym Verhoeven opowiada o kulisach sławy, o wyrzeczeniach i o wykorzystywaniu młodych, ambitnych dziewczyn, które marzą o blasku i sławie. Blask i sława w Las Vegas to tylko powierzchnia, pod cienką warstwą jest brutalny showbiznes. Przekona się o tym piękna Naomi. To seans porywający, gorący, lepki. Chyba doceniony bardziej po latach niż w dniu premiery.
MIEJSCE 7
Turkish Delight – Tureckie owoce (1973)
Paul Verhoeven od zawsze kręcił po swojemu i nigdy nie podążał za modą, ani tym bardziej za masowym odbiorcą. Jego drugi pełnometrażowy film Tureckie owoce to jeden z najprawdziwszych zadziornych poematów o miłości. Miłości trudnej, ale prawdziwej. To nie jest „najpiękniejszy” film o zakochaniu i owocach związku, bo to w ogólnym rozumieniu znaczyłoby również, że obraz jest niezwykle estetyczny i urokliwy. To od początku do końca jest naturalistyczne love story, które oferuje tyle, co prawdziwe życie, a nie tylko to „filmowe”, ze schowanymi pod dywan wszystkimi brudami, które niejeden filmowiec wolałby pominąć. I doceni to każdy, kto w związku już był, a ten kto będzie starał się uciec od takich rzeczy jest hipokrytą. Miłość to najpierw pożądanie i seks, a później wszystkie elementy, które spajają i wypełniają śmierć i życie. O tym są przede wszystkim Tureckie owoce – o orgazmach, ekskrementach, łzach, robakach, chorobie, radości, krwi, wspólnej zgrywie, wylegiwaniu się na golasa przez cały weekend (Verhoeven spotyka na pewnym poziomie Bertolucciego i jego Ostatnie tango w Paryżu). Właśnie przez realizm Verhoevena tak łatwo uwierzyć w prawdziwe uczucia jego bohaterów. Trzeba traktować Owoce jako czasem lekką, a czasem podpaloną tragizmem przygodę miłosną, w której bohaterowie muszą się czegoś nauczyć, najczęściej siebie, odpowiedzialności, pokory, też romantyzmu. Jednak reżyser w jednej ze znamiennych scen, gdy ów romantyzm próbuje dojść do głosu (Eric przygotowuje kolację przy świecach), wszystko ucina i kieruje opowieść na inne tory.
MIEJSCE 6
Soldier of Orange – Żołnierz Orański (1977)
Filmowa opowieść rozpoczyna się w przededniu wkroczenia hitlerowskiego okupanta na teren Holandii. To jeszcze czas, gdy grupka mężczyzn z jednej uczelni swobodnie nazywa się przyjaciółmi. Łączy ich wiele, wspólne sprawy, czasem rodzina, wspólne sąsiedztwo, pasje. Jednak wojna weryfikuje wszystko, z ludzkim zachowaniem na czele. Żołnierz Orański to brutalny obraz o dojrzewaniu opowiedziany przez pryzmat wojennej zawieruchy w okupowanym kraju. Młodzi wciąż ludzie nie dostali szansy, by normalnie żyć, uczyć się, zakochać. Ich wybory są różne, a każdemu z nich przygląda się Verhoeven ze swojej milczącej pozycji twórcy, nie sędziego.
W główną rolę wcielił się ulubiony już wtedy aktor reżysera, Rutger Hauer. Bez szaleństw i szarż pokazał człowieka, który nie ma problemu z podjęciem decyzji (nie jest to bynajmniej pokazane w sposób dobitny, jeżeli już to dylematy są skryte za kilkoma słowami i spojrzeniami. To sekundy, bo na więcej nie dostali w tragicznych sytuacjach czasu). Nie ma więc w Żołnierzu Orańskim wśród bohaterów wahania czy przystąpić do ruchu oporu, ubrać mundur niemieckiego żołnierza, czy starać się jak najszybciej uciec. Verhoeven mówi, że człowiek jest już wcześniej taki, jak później uwypukla to wojna. To po części prawda. Jednak jest i kilku bohaterów, którzy obierają drogę, której rzeczywiście się po nich nie spodziewałem. Przez to między innymi seans jest tak zajmujący. Można studiować przy nim szereg objętych stanowisk, odważnych, ale też często bez mała konformistycznych, czy też tych najgorszych.
MIEJSCE 5
Starship Troopers – Żołnierze kosmosu (1997)
Satyra na totalitaryzm, zgrywa z nazistowskich zapędów pod płaszczykiem kina science-fiction? Jest tu wiele z tych rzeczy, a jeżeli chodzi o sam tytuł to Verhoeven ponownie dał początek czemuś, co nigdy za dobrze nie rozwinęło skrzydeł ponad oryginalny tytuł z 1997 roku. A prób było wiele, żaden twórca nie miał jednak szans przeskoczyć holenderskiego pułapu. Fantastyczne niezapomniane widowisko sci-fi, kino wojenne ale i krytyka militarnego społeczeństwa skupionego na wojnie. Ileż tu szpil wbitych w wojskowych i wojskowość jako taką. Ileż złośliwości, a przy tym doskonałej zabawy dla widza.
MIEJSCE 4
Basic Instinct – Nagi instynkt (1992)
Co film to przełom. Co historia to poszerzona granica w gatunkowej ramie. Nawet jeżeli ktoś nie zna Nagiego instynktu, to na pewno zna tę scenę z Sharon Stone. Ile takich filmów przebiło się do podświadomości obcujących z popkulturą? To jest niezwykłe, że ponad 30 lat od premiery ten film wciąż fascynuje. Gęsty, z perfekcyjnie utkaną intrygą. Gdy robi się zestawienia najlepszych thrillerów erotycznych to Nagi instynkt zawsze znajdzie swoje miejsce w czołówce. To nie tylko definicja nurtu, to jest istota najlepszych motywów z rzeczonego kina. Nagi instynkt odnosi się do kontroli i do siły, którą daje seksualność. Morderstwo, manipulacja, wszystko przechodzi przez cielesność.
MIEJSCE 3
Total Recall – Pamięć absolutna(1990)
Znacie ten motyw, kiedy trafiacie w telewizji na Pamięć absolutną i zawsze zostajecie na tym kanale? Ja tak mam. Pamięć absolutna to klasyk, film z przełomu dwóch dekad, w którym Verhoeven niby skłania się jeszcze mocniej w kierunku kina rozrywkowego, ale nie zapomina o przesłaniu. Kryzys tożsamości wyraźnie przebija się przez tę rozrywkową powierzchnie. Science-fiction Verhoevena wychodzi jakby z tych wszystkich pomysłów, którymi raczył czytelników Philip K. Dick. Autentyczność, wątpliwości wobec niej, system który chce przejmować kontrolę nad jednostkę, manipulacje rządu. To nie jest pieśń przyszłości. Uniwersalizm jest wyraźny, pytania zadane w 1990 roku wciąż mogą padać i dzisiaj. A jeżeli widz nie chce zdzierać tych wszystkich warstw znaczeniowych, zawsze pozostaje mu fantastyczny Arnold Schwarzenegger.
MIEJSCE 2
RoboCop (1987)
Kultowy, wylał fundamenty pod franczyzą która jednak nie dała sobie rady bez wspomagania Verhoevena. Okazało się, że Robocop może być tylko jeden, ten z 1987 roku. Owszem powstały komiksy, serial, dwie następne części filmu, remake. Nic z tego, Verhoeven nakręcił coś, co jak się okazało nie nadawało się do skopiowania.
Robocop oprócz tego, że jest doskonałym filmem akcji porusza ważne motywy, komentuje, zachęca do dyskusji o tematach związanych choćby z relacjami człowiek-maszyna. Robocop jest o tożsamości, korporacyjnej chciwości. Przede wszystkim jest tym wysokooktanowym doskonale przygotowanym filmem akcji z niezapomnianą rolą Petera Wellera.
MIEJSCE 1
Flesh and Blood – Ciało i krew (1985)
Bezkompromisowa opowieść łotrzykowska. Absolutnie wyrywa z butów, mroczna, wulgarna, z przepychem. Verhoeven opowiada z werwą, w pełnej gonitwie. Hollywoodzki debiut reżysera powala dokładnością. Film to poniekąd gatunkowy mariaż. To kino wojenne, historyczne, przygodowe. Akcja rozgrywa się w 1501 roku. Grupa najemników została wynajęta do zdobycia zamku. Obiecano im góry złota, obeszli się smakiem. Pod wodzą Martina (Rutger Hauer) odbierają to, co im się należy. A nawet więcej.
Wspaniały, angażujący, nakręcony widowiskowo, ale też niekiedy w duchu eksploatacji. Verhoeven w Hollywood przedstawił się w taki sposób, że niektórzy mogli dostać palpitacji serca. Mam nadzieję, że tak się stało.