Oscary 2020 – 92. ceremonia wręczenia Oscarów

Można psioczyć na Oscary, na wybory nominowanych obrazów, w końcu na werdykty. Pytanie czy dany film ma szansę na Oscara (mając z tyłu głowy „czy był dobry?”) jest kompletnie bezcelowe, bo wcale nie świadczy o wyjątkowych walorach filmu, a raczej o sprawnej akcji promocyjnej filmu. Wywody części internautów na temat „poprawności”, „kliki” i tego, że musi dostać statuetkę, „bo jest czarnoskóry”, powodują, że ręka mi zaczyna drżeć. Z trudem zachowuję spokój wobec wszechwiedzących widzów, którzy dzielą się takimi opiniami na ogólnodostępnych forach. Czy dla mnie Oscary są ważne? Byłyby bardzo ważne, gdyby startowały w nich filmy na tyle wywrotowe (a jakimś cudem by się dostały), że mógłbym szczerze im kibicować. Takim filmem mogłyby być Nieoszlifowane diamenty, albo The Lighthouse w najważniejszej kategorii. A tak? A tak to kibicuję Jokerowi, bo wielu widzów mogłoby się zakrztusić i zaczerwienić z gniewu, że wygrał. Wszystkie nominowane są na tyle dobre, wspaniałe czy chociaż solidne, że każdy z nich mogę polecić. Nie każdemu, ale konkretnym osobom, na konkretne dni i okazje. Każdy z nich ma do zaoferowania wiele emocji, wspaniałych zdjęć, aktorskich występów, pierwszorzędnie napisanych scenariuszy. Wystarczy nad każdym pochylić się uważniej, dostrzec szczegół, być może skupić się właśnie na detalu. Oglądanie będzie wtedy przyjemniejsze. A oto mój krótki przewodnik po filmach (ustawionych według moich ocen) nominowanych w kategorii Najlepszy film

Le Mans ’66 (2019), reż. James Mangold

7/10

Ford v Ferrari (tytuł oryginalny) to Henry Ford II kontra Enzo Ferrari, czyli starcie dwóch motoryzacyjnych imperiów w wyścigu Le Mans. Czytając dosłownie to potyczka na wyścigowym torze, w przenośni to rzecz jasna wojna z bezpiecznej odległości przy użyciu całej potęgi produkcyjnej, inwencji zatrudnionych konstruktorów i stalowych nerwów zaangażowanych w wyścigu kierowców rajdowych. Marzenie Forda o zwycięstwie w wyścigu to również pragnienie utarcia nosa włoskiej marce i chęć zwrócenia uwagi świata na to, że Ford potrafi stworzyć coś więcej niż samochód dla mas. Rozpoczęła się również wojna marketingowa, a ewentualny triumf mógłby wnieść markę na nowy poziom. Bez względu na koszty, jednak z tykającym przy uchu zegarem, wynajęty do roboty Carroll Shelby podjął się nie lada wyzwania. Był wówczas jedynym Amerykaninem, który wygrał kilka lat wcześniej Le Mans. Dostąpił tego zaszczytu w 1959 roku z brytyjskim Aston Martinem. To było zarazem piękne zwieńczenie jego kariery. Z powodów zdrowotnych (głównie) ustąpił miejsca młodszym i sprawniejszym. Kilka lat później podjął się zadania, które postawił przed nim wspomniany już Henry Ford II. Miał wprowadzić na podium kolejnego Amerykanina, tym razem w samochodzie z silnikiem Forda. CAŁA RECENZJA TUTAJ

Irlandczyk (2019), reż. Martin Scorsese

7/10

Martin Scorsese nie musi niczego udowadniać, bo do historii kinematografii przeszedł już kilka dekad temu. Wychowanek ulicy w Małej Italii w Nowym Jorku swoje największe sukcesy odnosił dzięki kinu gangsterskiemu portretując to, czego był najczęściej świadkiem w dzieciństwie. Ale nie tylko krew i kule znaczyły jego reżyserskie portfolio. Wykazał się wrażliwością (Wiek niewinności), celebrował miłość do X muzy zaprzęgając do tego kino familijne (Hugo i jego wynalazek), opowiadał kontrowersyjnie (Ostatnie kuszenie Chrystusa), pochylał się nad życiorysami (Aviator). W Stanach Zjednoczonych popularyzował kino europejskie, odkurzał filmy azjatyckie, jest wielkim entuzjastą polskich reżyserów, Andrzeja Wajdy, Jerzego Skolimowskiego, Romana Polańskiego. Został już doceniony wśród widzów, krytyków i na festiwalach (chociaż Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej poskąpiła mu dotychczas nagród i reżyser zdobył jedną statuetkę Oskara na dziewięć nominacji). Ostatnio znowu zaczęło być głośno o największym hollywoodzkim rzemieślniku głównie dlatego, że zaprzedał duszę platformie VOD i podpisał umowę z Netflixem, oraz z powodu jego wypowiedzi na temat adaptacji komiksów, jakoby te nie zasługiwały na miano prawdziwych filmów. Irlandczyk, najnowszy obraz Martina Scorsese, to niejako powrót do korzeni, czyli kolejne podjęcie tematyki gangsterskiej. Znamienne jest, że nakręcił go z przyjaciółmi, aktorami, z którymi związane są jego najważniejsze tytuły. CAŁA RECENZJA TUTAJ

Małe kobietki (2019), reż. Greta Gerwig

7/10

Wzruszyłem się co najmniej cztery razy, uśmiechnąłem kilka, gubiłem się w opowieści cały czas (co nie jest wadą, ale o tym później, bo stanowi ważny element dotyczący innych tekstów krytycznych). Małe kobietki dostarczają emocji, to na pewno. Poprawiają samopoczucie i można odzyskać wiarę w rodzinę. Może również pojawić się uczucie zazdrości. Wychowałem się jako jedynak i w takich chwilach tego żałowałem. Głównych bohaterek jest bowiem czwórka, są siostrami, w każdej z nich płynie ta sama krew, każda jest jednak inna, ale wspólnie są jednym, tętniącym życiem organizmem. Szczególnie wtedy widz chciałby należeć do klubu sióstr March. Któż by się spodziewał, że Greta Gerwig podejmie się realizacji XIX-wiecznej powieści w tak klasycznej konwencji? Wydaje mi się, że większość spodziewałaby się jednak (również i ja) przeniesienia przez Gerwig książki Louisy May Alcott (należącej do amerykańskiego kanonu literatury kobiecej) na grunt współczesny. Większość też widziała już pewnie oczyma wyobraźni jak Gerwig umiejscawia akcję na nowojorskich ulicach w wielkomiejskim zgiełku, wśród wielokulturowych odniesień. Twórczyni kina niezależnego, aktorka, która wcześniej doskonale odnalazła się w produkcjach Noah Baumbacha, już jako reżyserka stała się kontynuatorką jego mumblecore’owego stylu. W Lady Bird zaskoczyła odwagą i szczerością, opowiadała prosto i otwarcie o… rodzinie. Tak jak w Małych kobietkach. Tak, tematycznie wydaje się, że ekranizacja prozy Louisy May Alcott wpisuje się więc idealnie w to, co będzie charakteryzować wciąż rozwijający się autorski język Grety Gerwig. CAŁA RECENZJA TUTAJ

Jojo Rabbit (2019), reż. Taika Waititi

8/10

O okrucieństwie wojny i o tym, do czego prowadzi nazizm opowiadać trzeba w każdy możliwy sposób. I nie zwalniać tempa, cały czas szukać nowych środków wyrazu, bo co rusz pojawiają się ludzi zafascynowani tą formą zła. Krótkowzroczni i bez wyobraźni. Jeżeli nie trafiają do nich filmy dokumentalne, relacje ostatnich ocalałych, to może dotrze Taika Waititi? Owszem, można nie zgadzać się ze stroną formalną filmu, można też zarzucać twórcy, że podchodzenie do tematu od strony satyry godzi w uczucia, strąca należną powagę. Patrzę na to w inny sposób. Taika Waititi przepracowuje historię w swoim stylu, czyli używa języka, który opanował najlepiej. Wykorzystuje ironię do przedstawienia hitlerowskich zapędów, wspomnianą satyrą zaś nigdy nie dotyka tylko istoty przerażającego horroru, a raczej przedstawia irracjonalny sposób myślenia ludzi, brak wyobraźni, hipokryzję czy po prostu głupotę. Jojo Rabbit nie prezentuje trudnej do wyłapania symboliki, nie przemyca ciężkich metafor. Taika Waititi przedstawił świat hitlerowskich Niemiec z perspektywy 10 latka Jojo, którego marzeniem jest stanąć u boku Führera. Jojo dzielnie paraduje w mundurku, celebruje swastykę, z uśmiechem na ustach rozwiesza propagandowe plakaty, nawołuje do miłości do rzeszy. Jak to się czasem zdarza w jego wieku, ma wymyślonego przyjaciela, w tym przypadku samego Adolfa Hitlera, który potrafi go pocieszyć w różnych sytuacjach, na przykład gdy chłopiec odmawia zabicia królika na obozie Hitlerjugend i jest za to szykanowany. CAŁA RECENZJA TUTAJ

Pewnego razu… w Hollywood (2019), reż. Quentin Tarantino

8/10

Pewnego razu… w Hollywood to jak „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami”. Taki jest film Tarantino, baśniowy, opowiadany z miłości do kina i gwiazd filmowych. Niczym laurka wystawiona przemysłowi i ludziom, którzy spełniają sny i fantazje widzów, a Tarantino zdaje się być kontynuatorem jakiejś chwalebnej misji. Wykorzystuje medium i całe jego dobrodziejstwo, by przedłużyć ten sen, chociażby na czas trwania filmu. Wydaje mi się, że Pewnego razu… w Hollywood najbardziej pokochają ci ze zdiagnozowaną zaawansowaną kinofilią. To choroba nieuleczalna, która objawia się łapaniem w locie nawiązań, obrazów, ale i kontekstu z filmowego tła i wydarzeń, które są przecież niczym innym jak kroniką powtarzających się wypadków, zebranymi epizodami z życia gwiazd filmowych. Zalążkiem dla rozwijającej się fabuły są losy aktora, który niechybnie może stać się niepotrzebny, a chwilę po tym zapomniany. Taką osobą jest Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), niegdysiejszy gwiazdor telewizyjnego przeboju i twardziel z kilku filmów dla dużych chłopców. Martwi się, że nie potrafi zapamiętać kilku linijek tekstu, obwinia się o nadużywanie alkoholu, zaraz pójdzie w odstawkę. Z pomocą mogą przyjść tylko Włosi… Quentin Tarantino nie stosuje tym razem klasycznych dla siebie zabiegów. Próżno tu szukać napiętych jak cięciwa łuku dialogów, nie ma też intrygi, której widz mógłby się uczepić i trwać z nią w napięciu do finału. Rick Dalton to jedna z kilkudziesięciu podobnych mu biografii, ale dla twórcy jest pretekstem do przedstawienia ilustracji pewnego ważnego dla niego filmowego okresu. To czas filmowców (między innymi) partyzantów z półwyspu Apenińskiego, którzy potrafili wskrzesić niejedno aktorskie ego i podreperować jego budżet. CAŁA RECENZJA TUTAJ

Historia małżeńska (2019), reż. Noah Baumbach

9/10

Pewnie byłoby mi łatwiej przeżyć ten film bez uszczerbków emocjonalnych, gdyby Noah Baumbach nie lubił swoich bohaterów, albo w tym przypadku chociaż jednego z nich. Dla mnie bez różnicy którego. Gdyby bowiem przedstawił w negatywnym świetle Nicole (Scarlett Johansson) lub Charliego (Adam Driver) mógłbym przecież kibicować drugiej stronie. Nawet jeżeli reżyser (w tym miejscu najczęściej wymienia się ulubiony tytuł danego filmowca, ale ja po prawdzie cenię każdy i każdy za coś innego) zdecydował się na finał bez happy endu, a któregoś z bohaterów skazał na porażkę, wciąż byłoby mi łatwiej. W Historii małżeńskiej jesteśmy jak to dziecko stojące pomiędzy dwójką fajnych rodziców, których uwielbiamy i do końca nie rozumiemy, o co chodzi i co się właściwie stało. Dlaczego już nie będziemy mieszkać razem, grać wieczorami w eurobiznes, jeść wspólnie posiłków? Ostatecznie wszyscy jesteśmy tu dorośli, dojdziemy do przyczyny i w końcu usłyszymy, kto dał pierwszy ciała. Jednak mnie osobiście zawsze rozkłada na łopatki historia dwójki kochających się ludzi, którzy, tak jak w Historii małżeńskiej, postanowili wziąć rozwód. Noah Baumbach opowiedział historię Nicole i Charliego, którzy nie mogą już być ze sobą. On jest uznanym reżyserem teatralnym w Nowym Jorku. W sztukach, które wystawia główną rolę gra przeważnie jego żona. Ale teraz musi się to zmienić. Nicole dostaje propozycję roli w serialu, który może być hitem. Niestety kino i telewizja to Los Angeles, zachodnie wybrzeże, a zarazem jeden z powodów (nie główny) niesnasek na rodzinnym polu. CAŁA RECENZJA TUTAJ

1917 (2019), reż. Sam Mendes

10/10

Sam Mendes powtórzył zabieg George’a Millera z filmu Mad Max: Na drodze gniewu z 2015 roku. Mając w ręku prostą (i poniekąd podobną) historię uczynił wszystko, by maksymalnie zintensyfikować nasze, widzów, doznania. 1917 to opowieść o drodze dwójki żołnierzy z punktu A do B. Muszą przebić się przez linię wroga, aby zdążyć na czas z rozkazem do oddziałów, które planują atak. Jeżeli nie dadzą rady, zginie 1600 żołnierzy, w tym brat jednego z posłańców. Rozpoczyna się wyścig z czasem. Tak samo jak Miller wcisnął guzik z nitro w swoim postapo, samochody ruszyły w szaleńczą jazdę po pustyni i akcja nie zwolniła ani na chwilę, tak samo Sam Mendes stworzył warunki, by swoich bohaterów zdeterminować do działania, odpowiednio zmotywować i rzucić do biegu przez teren wojennych działań. Tu nie chodzi o ich szczególne predyspozycje, bo przykładów takiej odwagi i oddania dla sprawy historia wojenna zna z pewnością wiele. Nie chodzi również o to, że wykazywali się szczególną, zwierzęcą wręcz odpornością, że gnali przez zasieki, ruiny, błoto, brnąc przez zwłoki, nierzadko z trudem łapiąc oddech, ranni. Robili w zasadzie to, co robił każdy z piechoty na froncie I wojny światowej. 1917 jest o tyle dziełem niezwykłym, że jako widzowie jesteśmy emocjonalnie zaangażowani w misję. Stało się tak głównie przez realizację i to, że twórcy wynieśli na nowy poziom słowa „naturalizm”, „odwzorowanie realiów”. Montaż Lee Smitha (pracował z reżyserem przy Spectre), wybitne zdjęcia Rogera Deakinsa (to jego czwarty wspólny film z Mendesem), scenografia, kostiumy, charakteryzacja, wszystkie te elementy składowe powodują, że jak nigdy dotąd przymiotnik „epicki” nie będzie słowem użytym na wyrost. Tak, 1917 to utwór epicki, a inscenizacja drogi przez piekielne bramy to absolutne zwycięstwo autorskiej wizji i triumf technicznego pionu. Twórcy wypuścili wiele zza kulisowych materiałów, a każdy z nich pokazuje jak niesłychanie trudną i wyczerpującą była produkcja 1917. I nic dziwnego, że tak chwalą się każdym z takich materiałów. To dzieło, z którego każdy zaangażowany w nie człowiek powinien być dumny. CAŁA RECENZJA TUTAJ
Joker (2019), reż. Todd Phillips
10/10

A może tak przestać faszerować się lekami, skończyć z tymi wizytami u terapeuty i cotygodniowym zwierzaniem się ze swoich uczuć? Może nie trzeba udawać i być może warto być sobą? Może dopiero wtedy poczuję się lepiej? Arthur Fleck nie myśli o takich rzeczach, ale to się po prostu dzieje. To zresztą jedna z fal krytyki dotyczącej filmu o Jokerze, przemocy tam zawartej i uldze jaką przemoc dostarcza. Najnowszy film Todda Phillipsa, który swoją reżyserską drogę naznaczył lepszymi i gorszymi komediami, opowiedział w Jokerze o człowieku, który bardzo chciał rozśmieszać ludzi, ale tak naprawdę to chciał być po prostu zauważony. Przeszkadzało mu w spełnianiu marzeń wszystko, od sytuacji materialnej po chorobę, czyli niekontrolowane ataki upiornego śmiechu. Jego życie to brudno szare ulice Gotham, małe mieszkanko, które dzieli z matką, licha praca, w której wynajmuje się jako klaun. Twórcy filmu od początku kreślą charakter postaci i obraz choroby, która trawi zarówno jego, jak i bliższe i dalsze otoczenie, czyli miasto Gotham. „Sytuacja jest napięta”, słyszymy. Ludzie są coraz bardziej nerwowi, statystki przestępstw rosną, zwykli obywatele z trudem wiążący koniec z końcem mają dosyć rekinów finansjery, którzy za nic mają sobie tych ciężko pracujących z biednych dzielnic. Choroba, która trawi miasto, tak samo trawi umysł Arthura. Rozwija się, a twórcy postarali się, byśmy mogli te objawy obserwować i coraz bardziej się nimi niepokoić. CAŁA RECENZJA TUTAJ