Pewnego razu… w Hollywood

Pewnego razu… w Hollywood to jak „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami”. Taki jest film Tarantino, baśniowy, opowiadany z miłości do kina i gwiazd filmowych. Niczym laurka wystawiona przemysłowi i ludziom, którzy spełniają sny i fantazje widzów, a Tarantino zdaje się być kontynuatorem jakiejś chwalebnej misji. Wykorzystuje medium i całe jego dobrodziejstwo, by przedłużyć ten sen, chociażby na czas trwania filmu.

Wydaje mi się, że Pewnego razu… w Hollywood najbardziej pokochają ci ze zdiagnozowaną zaawansowaną kinofilią. To choroba nieuleczalna, która objawia się łapaniem w locie nawiązań, obrazów, ale i kontekstu z filmowego tła i wydarzeń, które są przecież niczym innym jak kroniką powtarzających się wypadków, zebranymi epizodami z życia gwiazd filmowych.

Zalążkiem dla rozwijającej się fabuły są losy aktora, który niechybnie może stać się niepotrzebny, a chwilę po tym zapomniany. Taką osobą jest Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), niegdysiejszy gwiazdor telewizyjnego przeboju i twardziel z kilku filmów dla dużych chłopców. Martwi się, że nie potrafi zapamiętać kilku linijek tekstu, obwinia się o nadużywanie alkoholu, zaraz pójdzie w odstawkę. Z pomocą mogą przyjść tylko Włosi…

Quentin Tarantino nie stosuje tym razem klasycznych dla siebie zabiegów. Próżno tu szukać napiętych jak cięciwa łuku dialogów, nie ma też intrygi, której widz mógłby się uczepić i trwać z nią w napięciu do finału. Rick Dalton to jedna z kilkudziesięciu podobnych mu biografii, ale dla twórcy jest pretekstem do przedstawienia ilustracji pewnego ważnego dla niego filmowego okresu. To czas filmowców (między innymi) partyzantów z półwyspu Apenińskiego, którzy potrafili wskrzesić niejedno aktorskie ego i podreperować jego budżet.

Ze swoim trybem slow cinema Pewnego razu… w Hollywood może przynieść wiele rozczarowań widzom, którzy oczekują Quentina z Wściekłych psów. Nie ma już szans na powrót do stylu sprzed prawie 30 lat, ale w przypadku takiej opowieści, listu miłosnego pozbawionego ostrego języka, cierpkich słów i gorzkich epitetów, trzeba zrozumieć intencję dojrzałego już artysty. Nawet jeżeli Pewnego razu… wymyka się z ram gatunków, to o miłości reżysera właśnie do kina gatunku mówi więcej niż cała jego filmografia! Czuć tu serce bijące dla westernu, całej włoskiej pulpy, mistrzów pokroju Corbucciego, do największych twardzieli z branży – kaskaderów, ale i zawodu aktora, który przeżywa stres i ma niezliczone humory, zaś największą dla niego radością może być aplauz na sali kinowej podczas projekcji filmu, w którym gra.
Tak, trzeba to powtórzyć, że to pean napisany przez faceta, którego talent do opowiadania filmowych historii wykiełkował w wypożyczalni kaset, w której pracował, a w której to przeżuwał kilometry taśmy VHS. Trzeba przez to rozpatrywać jego najnowszy film inaczej, zdać sobie sprawę jak osobiste jest to wyznanie. Zamysł Quentina, który rozciągnął na 160 minut tło z wydarzeniami traktującymi o tragicznych wydarzeniach z Sharon Tate jest jasny. To miał być czas dla nas, byśmy mogli poobcować z przemysłem filmowym, poznać kulisy, trochę tak jak zrobili to bracia Coen w swoim Ave, Cezar!, do którego Pewnego razu… jest bardzo podobny i mówi bardzo dużo o duszy filmowego twórcy.
Najważniejsze, że po całym seansie chce się do Pewnego razu… w Hollywood wrócić. Pobyć raz jeszcze z historią Daltona, jego dublera, wyłapać i na spokojnie odczytać wszystkie filmowe tropy, które Tarantino powtykał w każdy kadr czyniąc z filmu swoistą podróż – łamigłówkę dla fanów jego twórczości. To być może najbardziej dojrzały, najbardziej przemyślany, ryzykowny obraz, ale też mówiący dużo o naturze reżysera. Człowieka, który bardzo źle się czuje z kilkoma historiami, więc może opowiedzieć je na nowo, po swojemu. Mając możliwość nakręcenia filmu może uczynić świat trochę lepszym, nawet jeżeli trzeba być, jak w finale, brutalnym.
Za seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 161 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Quentin Tarantino
Scenariusz: Quentin Tarantino
Obsada: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Emile Hirsch, Margaret Qualley, Timothy Olyphant
Zdjęcia: Robert Richardson