Powracająca moda na określony styl, bądź po prostu okres w popkulturze, to szansa na zarobienie niezłego grosza. To nie jest przytyk w kierunku medialnych bossów, ponieważ zyskujemy również i my, zakochani w tym co już nie ma szans wrócić. Nie ma już możliwości, by pełną piersią zaciągnąć się ejtisami i wszystkim co z nimi związane. Ale tu przychodzą z pomocą na przykład filmy (w tym przypadku serial) z licznymi odniesieniami, albo po prostu z akcją osadzoną w najlepszych wg mnie latach. No cóż, idzie za tym oczywiście tęsknota za dzieciństwem, które minęło za szybko.
Stranger Things to kolejna autorska produkcja kanału Netflix. Kanału, który jakością swoich produkcji dorównuje już takiemu potentatowi na tym polu jak HBO. Stranger Things to przede wszystkim wspomniana już pogoń za nostalgią. Pamiętacie początek E.T. Spielberga i chłopaków, którzy grają w RPG w nocy? Tu jest tak samo! Czwórka przyjaciół, nastolatków zarywa kolejną noc przy rozgrywce, a gdy zostają już przegonieni przez matkę jednego z nich, wskakują na swoje BMX’y i pod osłoną nocy jadą do domu. Jeden z nich nie dojeżdża do celu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach, w które zaangażowane jest całe miasteczko. Nomen omen to największe wydarzenie w tej sennej mieścinie, gdzie władzę dzierży szeryf Hopper (David Harbour).
Netflix wie, że trzeba uderzyć mocno, żeby utrzymać skupienie widza i co ważniejsze zaintrygować. Młodzi bohaterowie serialu odnajdują małą dziewczynkę, która zachowuje się jak uciekinierka, a która to kryje w sobie o wiele mroczniejsze tajemnice niż może się wydawać po pierwszym kontakcie. To nie wszystko. Dostajemy jeszcze szereg teorii spiskowych, tajne eksperymenty i… coś, co na etapie trzech obejrzanych odcinków nie da się ot tak naświetlić. Niech będzie, że nad wszystkim unosi się iście demoniczna aura. Historia (przynajmniej na razie) prowadzona jest w jednym kierunku, więc nie dostaniemy pobocznych wydarzeń, w które postaci będą musiały się angażować. Najważniejsze są poszukiwania, tajemnicza dziewczynka i posępna aura, którą razem z bohaterami będziemy próbować za wszelką cenę rozgonić.
Czy to aby nie za dużo? Z początku zastanawiałem się, czy natłok epizodów nie rozszczepi na drobne bardzo dobrze utkanego ejtisowy klimatu. Ba! wzorowo nawet. Obawiałem się więc, że tempo dyktowane będzie kolejnymi rewelacjami, które będą wyskakiwać jak króliki z kapelusza iluzjonisty. Na szczęście wszystko zostało połączone ze smakiem, ponieważ to co jest w danej chwili mniej istotne przedstawione zostało jako tło. A wspomniany ejtisowy klimat wypełnia każde miejsce. Możemy się rozkoszować wręcz wyłapywaniem naszych wspomnień z krótkich przerw w prowadzonej przez reżysera fabule. I tak na przykład w telewizji dzieciak ogląda kreskówkę He-Mana, na podłodze leży model Sokoła Millenium, w radiu leci Africa zespołu ToTo. To są rzeczy praktycznie przeniesione w skali 1:1. Ponad to dochodzi styl filmowania (światło, montaż, kolory), charakteryzacja postaci i stylistyka otoczenia oraz podkład muzyczny autorstwa Michaela Steina i Kyle’a Dixona. To delikatnie prowadzony synthwave uderzający mocniej w nocy, gdy światła pędzących BMX’ów rozświetlają mroki amerykańskiego przedmieścia.
Te trzy odcinki, które mogłem obejrzeć trzymają równy wysoki poziom. I co najmniej raz zostałem mile zaskoczony (w momencie, gdy sądziłem, że rozgryzłem główną tajemnicę). To fantastycznie przygotowana podróż do kina lat 80., ze świetnie przeprowadzonym castingiem. Przyznam jednak, że najmniej pasuje mi Winona Ryder (niepotrzebna nadmierna nad ekspresja), której angaż reklamowany jest w każdym materiale promocyjnym serialu.
Jestem przekonany, że w tym miasteczku coś wybuchnie i jestem cholernie ciekawy co 🙂
Za wcześniejszą możliwość obejrzenia serialu dziękuję platformie