17 najlepszych filmów 2019 roku

Przyszedł czas na moje noworoczne podsumowanie. Jeżeli chodzi o obejrzane filmy, to był to kolejny dobry rok. Na 215 wszystkich seansów, wybrałem 17 tytułów wyprodukowanych w 2019 roku, według mnie najlepszych. Dominował w nich komentarz społeczny, było dużo wzruszeń, oraz reżyserskich hołdów dla minionych epok. Dwa z czołówki wskoczyły pod koniec roku, w tym jeden okazał się absolutną petardą. W moich ulubionych filmach z 2019 roku znajdziecie każdy gatunek filmowy, dużo emocji, łez, serca, ale też powybijanych zębów, bo po prawdzie tak właśnie powinna układać się idealna playlista. Stawiam na różnorodność, zachwycam się skromnością, ale i rozmachem. Zabrakło mi kilku tytułów, które być może namieszałyby co nieco w liście, ale niestety w tym roku nie dane mi było uczestniczyć w żadnym festiwalu. Cóż, takie jest życie aktywnego zawodowo blogera. Na życzenia noworoczne przyjdzie jeszcze czas, ale w tej chwili chciałbym byście mieli tyle samo problemu przy układaniu własnych filmowych topek, by wysoki poziom produkcji zmuszał do niebywałych kompromisów. Nie ma takiego widza, który zgodzi się z całą siedemnastką, to pewne. Znamy się jednak nie od dziś i mam nadzieję, że wielu z Was znajdzie na niej coś ciekawego, wierząc przy tym w moje wybory.

MIEJSCE 17

Złota rękawiczka (2019), reż. Fatih Akin

Mało jest obrazów, które tak sugestywnie wchodzą ze swoją estetyką w szpetotę i degenerację, a u widzów, nawet tych zaprawionych w bojach, wzbudzają odrazę. Kojarzycie najgorszy ustęp w Szkocji z filmu Trainspotting? Przypomnijcie sobie dokładnie ściany, podłogę całego lokalu i rzecz jasna sedes. Taki klimat jest w Złotej rękawiczce, filmie, który opowiada o rzeźniku z Hamburga, Fritzu Honce. Tytuł został wzięty od nazwy knajpy, w której Fritz przesiadywał i przepijał całą swoją wypłatę. „Złota rękawiczka” stoi po dziś dzień i jak można zobaczyć i przeczytać, ma się nad wyraz dobrze. Spelunie dobrze zrobiła powieść Heinza Strunki z 2016 roku i dobrze jej zrobi ekranizacja w reżyserii Fatih Akina. Lokal stoi wciąż w tym samym miejscu przy Hamburger Berg 2 i jest czynny całą dobę, tak jak w latach 70., kiedy działał tu Honka. Obleśny bar skąpany w pocie i urynie stał się dziś mekką dla podróżujących tropami seryjnych morderców. Der Goldene Handschuh jest więc pierwszym przystankiem, a oddalona o 30 minut marszem kamienica, w której mieszkał Honka przy Zeißstraße 74, finałem podróży śladami zabójcy. Tę samą drogę przemierzą kilkukrotnie widzowie filmu. Podły i odstręczający jest film Fatih Akina, tak samo jak podłe i „brzydkie” są mordercze akty, których dopuszcza się Honka. Naturalistyczny obraz nie ma sobie równych w przedstawieniu przemocy i degenerata na pierwszym planie. To, w jaki sposób został przedstawiony świat w filmie Akina i to, jak weszli w niego aktorzy, jest wręcz niepokojące. Zaciera się granica, bo wszystko jest wyjątkowo przekonujące, zimne, a odór z mieszkania Fritza wychodzi poza ekran.  (cała recenzja)

MIEJSCE 16

Król (2019), reż. David Michôd

Król ma wszystko, czego nie miała poprzednia produkcja firmowana nazwiskiem Davida Michôda. Król to utwór przemyślany, zwarty, a o jego sile stanowi i pierwszorzędna realizacja i doborowe aktorskie towarzystwo. W głównej roli zobaczymy Timothée Chalameta, który coraz śmielej wchodzi w dojrzałe role. To jego czas, a zapowiadana Diuna Denisa Villeneuve’a (w której aktor wcieli się w księcia Paula Atryde) może tylko ugruntować już i tak wysoką pozycję. Jednak wracając do wspomnianej realizacji Króla, trzeba pochylić się nie tylko nad doskonale odwzorowanymi czasami, kostiumami, charakteryzacją, żołnierskim rynsztunkiem, ale głównie na realizmie, który jak widać bardzo leżał na sercu twórcom. Dwór Henryka, komnaty, ulice, w końcu bitewne pole przedstawione są tak, że nie mamy wątpliwości iż akcja rozgrywa się w średniowieczu. To szorstkie, chropowate i naturalistyczne podejście do sztuki filmowej, w którym obraz pociągnięto odpowiednimi barwami korzystając z brudnej, a niekiedy odpychającej kolorystyki. Taki jest dwór u Michôda, daleki od reszty filmowych średniowiecznych obrazów. Wręcz czujemy zapach zgnilizny, widzimy brud i jesteśmy przekonani o prawdziwości i autentyczności wszelkich przedstawionych dekoracji, komnat, nawet jadła, którym posilają się zebrani przy stołach goście. (cała recenzja)

MIEJSCE 15

Avengement (2019), reż. Jesse V. Johnson

Avengement to 100% wołowiny, żarcie bez warzyw i dodatków, mięsny jeż, jak zwał tak zwał. Jest brutalnie, ostro i bez dowcipkowania (z kilkoma wyjątkami, ale to taki śmiech przez krwawiące oczy). I niby to wszystko było, ale Avengement jest o tyle oryginalny, że ma dużo akcji w więziennych korytarzach (dociskanie i fala 24/7 na głównym bohaterze), by później przenieść się do jednego londyńskiego pubu z epickim finałem na kilku metrach kwadratowych. Avengement, który z marszu jest przecież opatrzony naklejką straight to DVD jest potrawą niezwykle treściwą, bardzo inną od tego co do tej pory serwował Adkins. Chociaż aktor przygotowany jest fizycznie do każdego rodzaju kina kopanego, tutaj dostajemy sceny dalekie od wyśrubowanych choreografii, bajecznych konceptów na kilka kamer czy finezyjnych ujęć. Postaci o facjatach z pulpowych okładek okładają się po mordach wypełniając swoimi mięsistymi posturami całe kadry, a Adkins ze swoją ohydną, pokiereszowaną fizjonomią zmusza każdego do spojrzenia w podłogę. To kino twarde, intrygujące, z mocno przyprawionymi dialogami. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 14

Na noże (2019), reż. Rian Johnson

To nie przypadek, że fabuła kręci się wokół morderstwa poczytnego autora kryminałów, do sprawy zostaje wynajęty słynny detektyw, tropami można obdarować kilka innych spraw, a wszyscy podejrzani z trudem zmieściliby się w moim salonie. To nie przypadek, że w filmie Na noże możemy oglądać fragment kryminalnego serialu Napisała: Morderstwo z Angelą Lansbury (w scenie z Tomem Bosleyem, znanym u nas głównie z serialu Detektyw w sutannie, telewizyjnym kryminalnym szlagierze). To, w końcu, nie przypadek, ponieważ film Riana Johnsona jest hołdem dla gatunku w jego najbardziej klasycznej formie. I, jak najlepsze tytuły z tego nurtu, intryguje oraz stawia widza w roli aktywnego uczestnika wydarzeń. Szukałem, snułem domysły, potykałem się o dowody, ale najczęściej wyrażałem zdziwienie. Oto film, w którym twórcy kilkanaście razy zmazywali z tablicy to, co sobie zanotowałem, cierpliwie radzili, by na sprawę spojrzeć z innej perspektywy, przede wszystkim zaskakiwali. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 13

To my (2019), reż. Jordan Peele

To my jest ponurą satyrą na temat gettokalipsy, czyli powstania z narodu wszystkich biednych, porzuconych, tych, od których państwo się odwróciło, bezdomnych. Jordan Peele biorąc za karby społeczne rozwarstwienie wkłada w ręce rewolucjonistów nożyczki, którymi ci mają odciąć to co im w klasie uprzywilejowanej doskwiera, symbolicznie i dosłownie. Fantastycznie reżyser operuje zarówno ogranymi schematami, jak i tymi, które zdaje się sam opracował. W każdej scenie natomiast wyraźnie zdaje się wskazywać kolejne metafory nie zapominając, że i z czarnym humorem jest mu po drodze. U Peelego protagoniści nie wywodzą się ze środowiska, które lepiej sobie w życiu radzi (dochodzi tu kwestia urodzenia, miejsca wychowania, korzeni etc.), ale są to również ludzie, którzy żyją pod kloszem, nieświadomi, bezrefleksyjnie nawet przyswajający i zagarniający wszystko, również rzeczy, które do nich zdają się nie pasować. To my jest w końcu filmem wzbudzającym niepokój (bo i tak najstraszniejszy życiowy zwrot dla dziecka następuje, gdy zakłada koszulkę thriller Michaela Jacksona) i dającym masę frajdy od strony wysublimowanego thrillera. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 12

Midsommar. W biały dzień (2019), reż. Ari Aster

Ari Aster to obecnie jedyny reżyser, który jest w stanie wyzwolić ze mnie specyficzny rodzaj nerwowego śmiechu. O tak, Midsommar to raptem drugi film Astera, ale widać tutaj wyraźnie, że w żyłach Amerykanina aż kipi czarny humor. Midsommar to pułapka, soczysty owoc, w który wgryzasz się i soki rozbryzgują się po całym ubraniu. Arthousowa estetyka dreszczowca jest tu aż do przesytu męcząca, ale w swojej wymowie, przy końcowym efekcie, męcząca w satysfakcjonujący sposób. Dani (Florence Pugh) i Christian (Jack Reynor) to para z trzy letnim stażem, a może dwu i pół letnim jak twierdzi Christian. Nawet relacje co do tego faktu zdają się być u nich rozbieżne. To ten rodzaj związku, który znajduje się na zakręcie prowadzącym przez spore urwisko. No, ale są razem, bo chociaż Christian chciałby to zakończyć, to jednak nie wypada, bo Dani doświadczyła właśnie tragedii, która wywraca życie do góry nogami. Być może wycieczka do Szwecji na święto Midsommar ich zbliży? Może odnajdą swoje szczęście, albo przynajmniej poczynią jakieś odważne kroki? Oj, poczynią! Ari Aster to wizjoner, który kuje w gatunkowej skale własne runy. Nie ogląda się, nie czerpie, nie składa hołdów klasykom (wszelkie podobieństwa do Wicker Mana Robina Hardy’ego to przecież niezamierzone korelacje wynikające tylko z podjętego tematu kultu). Aster prezentuje swoją wizje niezwykle skrupulatnie korzystając z przebogatej mitologii i buduje z przesadną niemal pieczołowitością swoje filmowe święto letniego przesilenia. Korzysta więc nie tylko z oryginalnej, kultywowanej po dziś dzień tradycji (tańce i zabawa na polanie ze słupem majowym w centrum wydarzeń), ale ubarwia wszystko wydarzeniami, których genezy można się doszukiwać w podaniach i legendach. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 11

Mowa ptaków (2019), reż. Xavery Żuławski

Takie filmy mają najtrudniej. Mowa ptaków jest jak przyjęcie, gdzie puszczają za głośno muzykę, towarzystwo jest agresywne, ludzie rozmawiają mocno gestykulując o rzeczach, o których nie masz pojęcia. Wychodzisz i mówisz, że to bełkot, albo używasz (zauważyłem, że nawet ostatnio nadużywasz) słowa „pseudo”, do woli nim szafując. Przecież do takiego „pseudo” możesz dopisać wszystko. Pseudointelektualny, pseudoartystyczny. I co? Sprawa załatwiona, tytuł odhaczony, znowu wyraziłeś swoją pełną ignorancji opinię o filmie, który tak naprawdę jest intymną podróżą do wnętrza bezkompromisowego artysty, który opowiada o walczących pokoleniach, współczesnym świecie, w którym chcesz żyć, tworzyć, komponować, napisać coś więcej niż „ja kocham cię, ty kochasz mnie”, ale jest tak cholernie trudno się w nim odnaleźć. I chyba bym wolał, żebyś tylko wszedł na taką imprezę na pięć minut i wyszedł, nie siedział do końca, żeby później nie opowiadać bzdur. Mowa ptaków to film wybitny, ale bardzo napastliwy. Był taki też w stosunku do mnie. Nie czułem się dobrze ze wszystkim, ale nigdy bym nie odmówił mu wartości, które widać na pierwszy rzut oka. Nie zrozumiałem też wszystkiego o czym rozmawiali na tej ostatniej nasiadówce u Żuławskich z duchem Andrzeja, który spokojnie, choć z rozrzewnieniem stwierdza, że najbardziej dorobił się na Opętaniu, filmie anglojęzycznym (cenię też liczne metafory, które nawiązywały do procesu twórczego powstawania filmów mistrza, również dotyczące samego Opętania). (recenzja tutaj)

MIEJSCE 10

Monos (2019), reż. Alejandro Landes

Jeżeli Francis Ford Coppola opowiadał w Czasie apokalipsy o wyprawie do jądra ciemności, to reżyser Alejandro Landes w swoim Manos wrzuca nas od początku w samo jądro. Dopiero później, mozolnie, razem z kilkoma bohaterami próbujemy się z niego wydostać. Manos to traktat o szaleństwie i wizualny obłęd. Ale Alejandro Landes wcale nie ułatwia widzowi sprawy i nie traktuje go jak gościa, któremu wypadałoby wyjaśnić zasady gry. W Manos jesteśmy postawieni w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Oto jest nam dane obserwować grupę młodocianych partyzantów, amerykańską zakładniczkę – jeńca i krowę, która ma oddział wyżywić. Młodzi posługują się ksywkami. Bigfoot, Rambo, Wolf, Swede, Smurf, Boom Boom, Dog i wszyscy są pod rozkazami tajemniczej organizacji. Czasem odwiedza ich posłaniec, starszy stopniem i wiekiem mikrus, któremu  dzieciaki zdają raporty. Czas na górze, na której rozgrywa się większość filmowej akcji, spędzają na ciągłych musztrach, chaotycznych ćwiczeniach, osobliwych zabawach, orgietkach w myśl pokrętnie rozumianej inicjacji. Za wszystkim stoi niedojrzałość, brak wzorców, zagubienie. Widzom jest przede wszystkim żal oddziału małp (jak została ochrzczona grupa), szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę słowa reżysera, który napomknął w wywiadzie, że obraz stanowi metaforę Kolumbii jako narodu. Narodu, który wciąż poszukuje tożsamości, stoi na skraju konfliktów, uczy się wolności, patrzy niepewnie w przyszłość. Jak ten stojący z naładowanym karabinem młody człowiek w poczuciu zagrożenia, które może nadejść z każdej strony. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 9

Osierocony Brooklyn (2019), reż. Edward Norton

Pierwsze dwa dźwięki w Osieroconym Brooklynie Edwarda Nortona jakie usłyszymy jeszcze przed napisami, to saksofon i syrena radiowozu. Saksofon to jazzowy nastrój półmroku, który towarzyszyć będzie detektywowi z pewną przypadłością, policyjna syrena to zbrodnia w Nowym Jorku, mieście, w którym 3 października 1941 roku miała miejsce premiera pierwszego filmu z gatunku noir, Sokoła Maltańskiego Johna Hustona. Jazz i zbrodnia wypełniają każdy zakamarek Osieroconego Brooklynu, filmu, na który nie pójdą tłumy, filmu staroświeckiego, nakręconego z miłości do czarnego kina i metropolii, w uznaniu dla ludzi, którzy dzień w dzień stają do walki z tymi, którym wydaje się, że będąc u władzy mogą wszystko. Nie mogą. A zagrozić im może ten niepozorny mały człowieczek w płaszczu i kapeluszu, który kryje się w cieniu za rogiem. To prywatny detektyw, często na życiowym marginesie, z kilkoma zaburzeniami, o szlachetnym sercu, inteligentny, sprytny. Stanie do nierównej walki z najgroźniejszym przeciwnikiem, bo ma mało do stracenia, a do zyskania rzecz najważniejszą, szacunek. Edward Norton nie porywa tempem, intrygą, a właśnie charakterem, który za nic ma sobie współczesne trendy, z dala od hollywoodzkich norm, które gwarantują zyski. Tłem dla wydarzeń jest wiele ponurych ówczesnych historii, które i dziś odbijają się echem. Twórca za nic ma sobie również krzykliwy ton, którym nacechowane są inne produkcje. Wartość filmu niesie się tu obok głównego wątku, a idzie z rzeczy, które można łatwo przegapić. Osierocony Brooklyn to pochwała ludzi, którzy stawiają opór olbrzymom, tym którzy zaspokajają najniższe instynkty, tłamszą mniejszości, stawiają się ponad prawem, wykorzystują siłę przeciw naiwnym i słabym. To opowieść o mieście, ale i niespełnionych marzeniach, przez które niektórzy idą na skróty i przez to szybko mogą się sparzyć. To w końcu zwycięstwo autorskiej wizji, które kolejny raz polegnie w zderzeniu z widzem, który będzie przysypiał, ponieważ nie dostanie kolorowych i głośnych impulsów. Osierocony Brooklyn to poetycki noir, uznanie dla literackości, triumf dla aktorskiego warsztatu i hołd dla czarnego kryminału. Wieszczę, że będzie jednym z tych niedocenionych tegorocznych obrazów. Niestety. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 8

Pewnego razu… w Hollywood (2019), reż. Quentin Tarantino

Pewnego razu… w Hollywood to jak „Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma morzami”. Taki jest film Tarantino, baśniowy, opowiadany z miłości do kina i gwiazd filmowych. Niczym laurka wystawiona przemysłowi i ludziom, którzy spełniają sny i fantazje widzów, a Tarantino zdaje się być kontynuatorem jakiejś chwalebnej misji. Wykorzystuje medium i całe jego dobrodziejstwo, by przedłużyć ten sen, chociażby na czas trwania filmu. Wydaje mi się, że Pewnego razu… w Hollywood najbardziej pokochają ci ze zdiagnozowaną zaawansowaną kinofilią. To choroba nieuleczalna, która objawia się łapaniem w locie nawiązań, obrazów, ale i kontekstu z filmowego tła i wydarzeń, które są przecież niczym innym jak kroniką powtarzających się wypadków, zebranymi epizodami z życia gwiazd filmowych. Zalążkiem dla rozwijającej się fabuły są losy aktora, który niechybnie może stać się niepotrzebny, a chwilę po tym zapomniany. Taką osobą jest Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), niegdysiejszy gwiazdor telewizyjnego przeboju i twardziel z kilku filmów dla dużych chłopców. Martwi się, że nie potrafi zapamiętać kilku linijek tekstu, obwinia się o nadużywanie alkoholu, zaraz pójdzie w odstawkę. Z pomocą mogą przyjść tylko Włosi… Ze swoim trybem slow cinema Pewnego razu… w Hollywood może przynieść wiele rozczarowań widzom, którzy oczekują Quentina z Wściekłych psów. Nie ma już szans na powrót do stylu sprzed prawie 30 lat, ale w przypadku takiej opowieści, listu miłosnego pozbawionego ostrego języka, cierpkich słów i gorzkich epitetów, trzeba zrozumieć intencję dojrzałego już artysty. Nawet jeżeli Pewnego razu… wymyka się z ram gatunków, to o miłości reżysera właśnie do kina gatunku mówi więcej niż cała jego filmografia! Czuć tu serce bijące dla westernu, całej włoskiej pulpy, mistrzów pokroju Corbucciego, do największych twardzieli z branży – kaskaderów, ale i zawodu aktora, który przeżywa stres i ma niezliczone humory, zaś największą dla niego radością może być aplauz na sali kinowej podczas projekcji filmu, w którym gra. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 7

The Beach Bum (2019), reż. Harmony Korine

Gdy patrzyłem na głównego bohatera filmu The Beach Bum Moondoga, robiło mi się lżej. Autentycznie. Traktuję ten film i postać głównego bohatera jak widokówkę z rajską plażą, którą trzyma się na biurku w miejscu pracy i w chwilach zwątpienia wlepia się w nią wzrok. Kiedy dociskają Was targety, rajska plaża na widokówce jest ucieczką na chwilę, momentem na złapanie oddechu. Wiem, że takich Moondogów jest pewnie wielu, bo najszybciej można go scharakteryzować jak tego menela, który jest w każdym mieście, który do każdego się dosiądzie, jest zabawny, niegroźny i znany ze swojej ksywki. Ma gdzieś odpowiedzialność, rachunki, listę zakupów, obowiązki. Moondog jest o tyle bohaterem oryginalnym i nietuzinkowym, że jest przy okazji van Goghiem słowa. Zazdroszczę, ale nie pożądam takiego życia. Wystarczy mi, że je oglądam. Najnowszy film Harmony’ego Korine’a to filozofia podejścia do życia na ciągłej bombie, kiedy zacierają się pewne granice świadomości, ale wciąż funkcjonujesz i tworzysz. Moondog ma to szczęście, że świat sprzysiągł się, żeby go uszczęśliwić. Tak sam twierdzi. Napędza go zabawa i dobry humor, a ten ma cały czas. Jasne, że docierają do niego mroki prozy życia, ale nie traci dystansu. Inaczej oczywiście nie potrafi, stwierdzą rezolutnie twardo stąpający po ziemi widzowie. Jest narkomanem i alkoholikiem, zawtórują drudzy. To prawda, ale o tym w filmie nie ma potrzeby mówić, gdy w powietrzu unosi się tyle miłości, płuca nie nadążają przyswajać kolejnych wytrawnych odmian zielska, a nozdrza jeszcze nie ostygły od usypanej ścieżki sprzed kilku minut. Harmony Korine pokazuje te wszystkie ujemne strony, ale nie rozprawia o nich za długo, bo optymistyczna natura Moondoga, pozytywy bijące z uśmiechniętej twarzy rozbijają każde troski. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 6

Parasite (2019), reż. Joon-ho Bong

Parasite, najnowszym filmie Joon-ho Bonga, triumfatorze filmowych festiwali, napisano już wiele. Wskazywano jego walory rozrywkowe oraz fakt, że to kino zaangażowane społecznie. Zwracano uwagę na dopracowaną formę, pierwszorzędną grę aktorską, podjęcie ważnego tematu i gatunkową pojemność. To wszystko prawda, Parasite jest tak dobry, bo Joon-ho Bong już dawno posiadł tą niebywałą reżyserską umiejętność tworzenia filmowych dzieł o wielowarstwowej naturze. To dzięki tej samej umiejętności tak wielu widzów potrafi dobrze się na Parasite bawić, niekoniecznie w tych samym momentach. To jednak nie przeszkadza, bo atrakcyjność różnych elementów rzutuje zawsze na tym samym, na wysokiej ocenie filmu. Raz, że Parasite sprawdza się doskonale w swym rozrywkowym tonie, dwa, że spełnia swoją rolę kina zaangażowanego. Nie lada trzeba być sztukmistrzem żeby pogodzić widzów nastawionych i oczekujących emocjonującej rozrywki, ale także tych, którzy mają nadzieję i przekonanie, że twórca powinien zabrać głos w jakiejś istotnej sprawie. Joon-ho Bong robi to już od dawna – Zagadka zbrodniThe Host, niedoceniony Snowpiercer, czy produkcja pod sztandarem Netflixa, Okja. Wszystkie wymienione tytuły dawały pogląd na kondycję współczesnego człowieka, a metaforą, ale i dosłownym środkiem wyrazu ilustrowały ważny aspekt społeczny. Tak samo jest z Parasite. Pod płaszczykiem satyry, Joon-ho Bong prowadzi obserwację podziału klasowego i wyciąga słuszne, ale i ponure wnioski. Granice i różnice są już mocno zarysowane w dzisiejszym świecie, zmiana społecznego statusu graniczy z cudem, a o wyrównaniu szans można tylko pomarzyć. Można też udawać, ale po prawdzie biedak nigdy nie będzie pasować do świata bogatego i zawsze coś go zdradzi. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 5

Historia małżeńska (2019), reż. Noah Baumbach

Pewnie byłoby mi łatwiej przeżyć ten film bez uszczerbków emocjonalnych, gdyby Noah Baumbach nie lubił swoich bohaterów, albo w tym przypadku chociaż jednego z nich. Dla mnie bez różnicy którego. Gdyby bowiem przedstawił w negatywnym świetle Nicole (Scarlett Johansson) lub Charliego (Adam Driver) mógłbym przecież kibicować drugiej stronie. Nawet jeżeli reżyser (w tym miejscu najczęściej wymienia się ulubiony tytuł danego filmowca, ale ja po prawdzie cenię każdy i każdy za coś innego) zdecydował się na finał bez happy endu, a któregoś z bohaterów skazał na porażkę, wciąż byłoby mi łatwiej. W Historii małżeńskiej jesteśmy jak to dziecko stojące pomiędzy dwójką fajnych rodziców, których uwielbiamy i do końca nie rozumiemy, o co chodzi i co się właściwie stało. Dlaczego już nie będziemy mieszkać razem, grać wieczorami w eurobiznes, jeść wspólnie posiłków? Ostatecznie wszyscy jesteśmy tu dorośli, dojdziemy do przyczyny i w końcu usłyszymy, kto dał pierwszy ciała. Jednak mnie osobiście zawsze rozkłada na łopatki historia dwójki kochających się ludzi, którzy, tak jak w Historii małżeńskiej, postanowili wziąć rozwód. Baumbach nakręcił film mocno grający na emocjach, ale co ważne, jak zdarza się to robić innym twórcom, nie gra na emocjach wykorzystując do tego dziecko. Ono, co ciekawe, jest tutaj tłem. Tutaj chodzi głównie o małżeństwo. To ciekawy przypadek w kinie, bo Baumbach odsunął syna na drugi plan. Jest wprawdzie kartą przetargową, a sprawa rozchodzi się miedzy innymi o opiekę, ale nie stanowi o fabule. Fabułę napędza próba opowiedzenia się po którejś ze stron, a później dopisanie przez nas kontynuacji, już po napisach. Co będzie dalej? Czy im się uda? Baumbach stara się powiedzieć ze rozwód to nie koniec, że można po kilku ustępstwach normalnie funkcjonować, cieszyć się własnym towarzystwem, nawet się wspierać. Pewnie tak, ale we mnie pozostała gorycz i smutek, nawet po tej ostatniej scenie. Można robić dobrą minę, starać się pozostać przyjaciółmi, ale koniec końców stoisz sam w pokoju ze zdjęciem sprzed 10 lat i wiesz, że drugiego podobnego już nie zrobisz, nie z tymi ludźmi i nie z takim samym beztroskim wyrazem na twarzy. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 4

In search of darkness (2019), reż. David A. Weiner

In search of darkness to dokumentalny hołd dla filmowego horroru z lat 80. To nie jest dokument dla filmoznawców szukających wiedzy akademickiej. To nie jest też dokument opisujący genezę gatunku, czy chociażby go charakteryzujący. To cztery godziny i dwadzieścia minut (CZTERY GODZINY I DWADZIEŚCIA MINUT) opowieści o fantastycznych b-klasowych horrorach (lepszych i gorszych, ale zawsze znajdujących się blisko serca), które przyspieszały tętno, pobudzały wyobraźnię, pompowały krew przez nasze VHS-owe żyły. Piszę o tym z niemałym entuzjazmem, bo dołożyłem do tego cegiełkę. Nie mogłem bowiem odmówić sobie tej przyjemności i gdy tylko nadarzyła się okazja na crowdfundingowym portalu dorzuciłem trzy grosze (dokładnie 20 funtów). Co dostałem w zamian? Doskonale przygotowaną filmową imprezę z ludźmi, którzy poświęcili się horrorowi, a teraz wspominają swoje najlepsze lata. In search of darkness to esencja mojej video-młodości, kapitalnie zmontowana podróż przez setki tytułów ze świetnym muzycznym podkładem. Zwieńczeniem seansu jest oczywiście nazwa waszej ulubionej strony na napisach końcowych. Warto było. (recenzja tutaj)

MIEJSCE 3

The Lighthouse (2019), reż. Robert Eggers

Gdy patrzymy w kierunku morza w The Lighthouse towarzyszy nam uczucie podobne do tego z filmu The Witch, gdy główna bohaterka spoglądała niepewnie w stronę leśnej gęstwiny, źródła całego zła w debiucie wizjonerskiego reżysera Roberta Eggersa. Las w The Witch i morze w The Lighthouse swoim mrokiem pochłaniają ostatnie przyczółki i mieszkańców tychże, dom bogobojnej rodziny lub, jak tutaj, latarnię i ich strażników. Pochłaniają, wywierają złowrogi wpływ, zamieniają ludzi w złe duchy. Spowijają dobre duszyczki cieniem, wykręcają ręce, wkładają złe słowa do ust i siekierę w dłonie. Robert Eggers ponownie kreśli klimat używając do tego podobnej palety, w której miesza kolory niepewności, ludzkiej ciekawości i kuszenia. Wspominając o dwójce latarników na skale, na skraju paszczy szaleństwa, trzeba napomknąć, że jeden z nich siedzi tu już na tyle długo, że mrok wypełnia mu wnętrzności, chociaż na zewnątrz nie daje po sobie tego poznać. Jest uzależniony od swojego zadania, nocnych wacht blisko światła. Latarnia na skale i morze, które skrywa w swoich brunatnych czeluściach nieprzejednane dziwy, wydaje się bardzo podatne na to, by umiejscowić je na kartach powieści Lovecrafta, a czytelnicy zaznajomieni choć trochę z prozą dżentelmena z Providence podskórnie wręcz czują, że Robert Eggers celuje w nastrój mistrza. I tam, w światach wykreowanych przez Lovecrafta i u Eggersa czujemy zło, które oddycha za ścianą, pod powierzchnią wody, pod skórą człowieka, który łypie złowrogo na kamrata po drugiej stronie stołu oświetlanego dogasającą świecą. Można oczywiście wskazywać niezliczone odniesienia do mistrzów grozy, ale The Lighthouse to również horror psychologiczny traktujący o samotności, wrażliwości, o frustracjach i upadku męskich archetypów. Robert Eggers wypełnił swój film symboliką, zalał kadry smolistym surrealizmem i stworzył bohaterów bogatych treściowo, przede wszystkim… smutnych. The Lighthouse to film wybitny pod wieloma względami. Jako utwór filmowy jest kompletny, przemyślany fabularnie, pięknie zagrany przez Willema Dafoe i Roberta Pattinsona. To najlepszy zakazany filmowy owoc w kinie. Zerwanie grozi śmiercią przy płonącej ekstazie. (recenzja wkrótce)

MIEJSCE 2

Uncut Gems (2019), reż. Joshua Safdie, Benjamin Safdie

Pamiętacie ostatni dzień Henry’ego Hilla z Chłopców z ferajny? Ten sam dzień, gdy Henry miał do załatwienia kilka kursów z towarem, obiad, wizytę u kochanki, a nad samochodem, którym gnał przez miasto wciąż krążył helikopter z FBI. Przełóżcie to teraz na cały seans Uncut Gems, w którym przez 2 godziny i 15 minut udało się zachować intensywność, wypełnić każdą chwilę emocjami (niezdrowymi) i dołożyć tonę napięcia, a widza postawić w nietypowej sytuacji, gdy wie, że nie powinien kibicować głównemu bohaterowi, ale… to jedyna osoba, którą dobrze poznaliśmy i tak po ludzku jest nam jej żal. Jest to pewnie uczucie jak to u terapeuty, który obserwuje narkomana staczającego się po równi pochyłej. Chociaż z narkotykami Uncut Gems nie ma nic wspólnego, to z uzależnieniem bardzo dużo. Głównym bohaterem jest Howard Ratner, właściciel sklepu jubilerskiego. Howard zna ludzi, którzy znają ludzi. Jest zadłużony po uszy, a my nie jesteśmy nawet w stanie poznać wszystkich wierzycieli. Ci, którzy od początku filmu go nachodzą są pewnie najgroźniejsi. Howard ma już niewiele miejsc, gdzie mógłby zdobyć gotówkę. Składa kolejne obietnice bez pokrycia, zastawia nie swoje fanty, siedzi w kieszeni szwagra, który z kilkoma zbirami kluczy od adresu do adresu wciąż dopytując się o szmal. A Howard? Howard mataczy, naciąga kolejnych ludzi, własnych znajomych, zamożnych klientów jak Kevina Garnetta, którego jest zresztą fanem i w nim widzi szansę na odmianę swojego losu, bo trzeba wam wiedzieć, że Howard jest nałogowym hazardzistą i obstawiając mecze koszykówki zawsze gra o najwyższe stawki. Z drugiej strony, tylko takie zakłady może prowadzić, by odbić się od… chyba nie od dna, bo to już dawno przebił. Howard dłużnikiem był już na długo przed wydarzeniami w filmie i to nie u jednej osoby. Długi są większe i mniejsze, po te mniejsze zgłaszają się różni ludzie i przypominają o sobie gdzieś w filmowym pędzie, sprawy z tymi większymi zobowiązaniami dolewają paliwo do akcji. Howard pakując się w kolejne kłopoty składa deklaracje, by wyjść z poprzednich długów, obiecuje rzeczy, których nie może załatwić, gra w karty, które dostanie dopiero następnego dnia. Jego życie osobiste jest w rozsypce, nie szanuje go nikt z najbliższych, jest śmieszny, niepoważny. Uncut Gems to jeden z najlepszych filmów tego roku z odpychającym bohaterem, ciężką fabułą, scenariuszem, który nie pozostawia złudzeń i opowiada o chciwości, daremnych próbach wydostania się z szamba i udowadnia, że hazardziści zawsze przegrywają. (recenzja wkrótce)

MIEJSCE 1

Joker (2019), reż. Todd Phillips

A może tak przestać faszerować się lekami, skończyć z tymi wizytami u terapeuty i cotygodniowym zwierzaniem się ze swoich uczuć? Może nie trzeba udawać i być może warto być sobą? Może dopiero wtedy poczuję się lepiej? Arthur Fleck nie myśli o takich rzeczach, ale to się po prostu dzieje. To zresztą jedna z fal krytyki dotyczącej filmu o Jokerze, przemocy tam zawartej i uldze jaką przemoc dostarcza. Najnowszy film Todda Phillipsa, który swoją reżyserską drogę naznaczył lepszymi i gorszymi komediami, opowiedział w Jokerze o człowieku, który bardzo chciał rozśmieszać ludzi, ale tak naprawdę to chciał być po prostu zauważony. Przeszkadzało mu w spełnianiu marzeń wszystko, od sytuacji materialnej po chorobę, czyli niekontrolowane ataki upiornego śmiechu. Jego życie to brudno szare ulice Gotham, małe mieszkanko, które dzieli z matką, licha praca, w której wynajmuje się jako klaun. Twórcy filmu od początku kreślą charakter postaci i obraz choroby, która trawi zarówno jego, jak i bliższe i dalsze otoczenie, czyli miasto Gotham. „Sytuacja jest napięta”, słyszymy. Ludzie są coraz bardziej nerwowi, statystki przestępstw rosną, zwykli obywatele z trudem wiążący koniec z końcem mają dosyć rekinów finansjery, którzy za nic mają sobie tych ciężko pracujących z biednych dzielnic. Choroba, która trawi miasto, tak samo trawi umysł Arthura. Rozwija się, a twórcy postarali się, byśmy mogli te objawy obserwować i coraz bardziej się nimi niepokoić. Joker ze swoim obrazem samotnika z silnymi stanami depresyjnymi wpisuje się mocno we współczesność i w realne problemy dotyczące ludzkiej kondycji. Nie ma więc tu nic do rzeczy akcja rozgrywająca się na początku lat 80., chociaż przez to obraz należy umieścić obok kina kontestacji i ujęcia samotnego wilka na ulicach Nowego Jorku w osobie Travisa Bickle’a z Taksówkarza. Już od pierwszych zapowiedzi nie ulegało wątpliwości, że film Martina Scorsese będzie mieć wiele wspólnego z Jokerem. Nierzadko miałem wrażenie, że Travis i Arthur przemierzają te same ulice, wpatrzeni pod nogi, z dala od ludzi, sam na sam ze sobą i lustrem. Z tej perspektywy nic się w tym obszarze nie zmieniło, nawet jeżeli Joker jest kinem rozrywkowym, jest też obrazem zaangażowanym, bo pokazuje społeczeństwo nieczułe na problem jednostki. Arthur bowiem to osoba, która wymaga ciągłej opieki, uwagi i leczenia. Nie można ot tak zamknąć programu, odciąć dotacji i zwolnić ludzi odpowiedzialnych za takie przypadki, a ludzi chorych pozostawić samym sobie. Krytyka systemu jest tu aż nadto widoczna. To jedna strona medalu, drugą odsłania sam Joker, szaleniec i osoba niezrównoważona, który pyta retorycznie czy ludzie posłuchaliby takiego klauna? Tak, czasem niestety słuchają. (recenzja tutaj)