Bastion – odcinek pierwszy

Pewnie każdy zdaje sobie sprawę jak jest z ekranizacjami prozy Stephena Kinga. W dużym skrócie, udanych jest połowa. Serial Bastion, w którym twórcy zmagać się będą z ponad 1000-stronicową powieścią Kinga, po pierwszym odcinku daje nadzieję, że całość zmierza w tym dobrym kierunku, chociaż z niektórymi decyzjami scenarzystów trudno się zgodzić. Dwie osoby odpowiedzialne za serial, Benjamin Cavell i Josh Boone (reżyser pierwszego i finałowego odcinka) zdecydowali się na niechronologiczne przedstawienie książkowych wydarzeń. Towarzyszyło mi również przekonanie po seansie pierwszego epizodu, że twórcy liczą na to, że większość widzów zna książkowy Bastion lub choćby większość wie, z czym ów Bastion się je. Zdawkowe wprowadzenie, brak szerszej perspektywy, pandemiczne tło wrzucone w domysły niż w rzeczywistą prezentacje w akcji, a przede wszystkim dość enigmatyczne przedstawienie działania rozszalałej zarazy to z pewnością minusy. Jednak ten sam wspomniany pomysł na niechronologiczną fabułę pozwala oczywiście na powrót (w przyszłych odcinkach) do wcześniejszych wydarzeń, co niestety, odbije się na zmniejszeniu napięcia.

W pierwszym już odcinku, tym reżyserowanym przez Josha Boone’a zostajemy postawieni przed faktem dokonanym. Wirus zacisnął pięść na gardle ludzkości i przetrwali tylko nieliczni. W odcinku The End skupiamy się na trójce ocalałych. Stu Redmana poznajmy, gdy niczym doświadczalny królik służy swoją osobą jako pomoc przy opracowaniu ewentualnego lekarstwa w tajnej wojskowej bazie. Frannie Goldsmith i Harold Lauder jako jedyni ocaleli w miasteczku Ogunquit w stanie Maine połączyli swoje siły i próbują wydostać się z ludzkiego cmentarzyska. Ta dwójka, choć wychowana po sąsiedzku, pochodzi z różnych światów. Początek Bastionu to, oprócz należycie przedstawionych rezultatów działania pandemii, nietrafiony pomysł z pokazaniem Matki Abigail. Cała zresztą religijna otoczka związana z Abigail (w którą wcieliła się Whoopi Goldberg) mogłaby być w serialu pamięta, nawet jeżeli tak bardzo leżała na sercu Kingowi. Sądzę, że można było to zrobić, a walka ze złem mogłaby się obyć bez nadnaturalnego odzewu ze strony „dobra”.

Sprawdziło się jednak jeszcze kilka rzeczy. Przede wszystkim świetnie w roli Harolda Laudera odnalazł się Owen Teague, dla którego nie jest to pierwsze spotkanie z ekranizacją prozy Kinga. Aktor wcielił się w postać Patricka Hockstettera w filmie To. Tutaj, twórcy szybko nakreślili jego charakter, dziwnego, osobliwego jegomościa, wyrzutka, który żył na marginesie, był wyśmiewany i poniżany. Frustracją zalał swoje jestestwo, a gniew przelał (już w czasie życia w Wolnej Strefie, co w Bastionie pokazano na początku) na papier tworząc Rejestr, czyli manifest, swoisty Mein Kampf. Postać Laudera to jednocześnie, moim zdaniem, najlepsze fragmenty The End.

Serial, owszem, wypada nieco chaotycznie, bo widz niezaznajomiony z literackim pierwowzorem powinien być co najmniej skonfundowany powracającymi wizjami z Matką Abigail, czy pojawieniem się mrocznego człowieka jak w przypadku Laudera. Szkoda również, że jako bohater, Lauder nie przejdzie pełnej drogi do przemiany. Byłoby to oczywiście większym wyzwaniem dla scenarzystów.

The End to niezły odcinek, który jednak nie pokazuje większych ambicji producentów na stworzenie czegoś spektakularnego. Nie jestem przekonany co do aktorskich wyborów na miejsce Stu Redmana i Frannie Goldsmith, ale z drugiej strony i w książce były to postaci jałowe i bez większego wyrazu. Niemniej drugi odcinek, Blank Pages zamierzam oglądać. Za jego realizację odpowiadają panie, Bridget Savage Cole i Danielle Krudy, które w 2019 roku debiutowały pełnometrażowym niezwykle udanym Blow the Man Down, komediodramatem z pogranicza neo-noir i dreszczowca.

Patryk Karwowski