Gang Mamy Grissom

Nie dość, że Aldrich na tym etapie kariery był już doskonałym rzemieślnikiem, to potrafił również doskonale kopiować filmowe style. Nie chodzi bynajmniej o treści, bo trudno tu pisać o kopiowaniu tychże, gdy amerykańska historia obfitowała aż nadto w inspiracje co do rzeczonego tematu. Gangi, te lepiej zorganizowane w mafijne struktury lub te mniejsze, „rodzinne”, a nawet te, których działalność ograniczała się do dwóch raptem osób, jak para szalonych kochanków znaczyły krwawym szlakiem wszystkie stany w Ameryce.

Nie dość, że Aldrich na tym etapie kariery był już doskonałym rzemieślnikiem, to potrafił również doskonale kopiować filmowe style. Nie chodzi bynajmniej o treści, bo trudno tu pisać o kopiowaniu tychże, gdy amerykańska historia obfitowała aż nadto w inspiracje tematu. Gangi, te lepiej zorganizowane w mafijne struktury lub te mniejsze „rodzinne”, a nawet te, których działalność ograniczała się do dwóch raptem osób, jak para szalonych kochanków, znaczyły krwawym szlakiem wszystkie stany w Ameryce.

Czy to z lat prohibicji, które trwały w Ameryce od 1919 roku, czy z okresu Wielkiego Kryzysu, który nastąpił dekadę później, twórcy filmowi mieli z czego wybierać, zarówno jeżeli chodzi o wydarzenia i prawdziwych bohaterów z policyjnych kronik, jak i tych wykreowanych na potrzeby literackiej fikcji. Tak było z powieścią No Orchids for Miss Blandish Jamesa Hadleya Chase’a z akcją osadzoną na początku lat 30., która została przeniesiona na ekran po raz pierwszy w 1948 roku przez St. Johna Legh Clowesa. Aldrich zdecydował się jednak na chwyt marketingowy i swój film, ostatni pod skrzydłami ABC Pictures, nakręcił pod tytułem The Grissom Gang (w Polsce znany jako Gang Mamy Grissom). Brzmi zdecydowanie bardziej zachęcająco niż ten z orchideami, przyznacie. Aldrich miał nadzieję, że skusi widzów tytułem, który miał zwiastować brutalną filmową ucztę. Co do kopiowania stylów, o którym wspomniałem w pierwszym zdaniu, to nie da się uciec od porównań (miejscami względem przebiegu akcji, również jeżeli chodzi o finał) od Krwawej mamuśki Rogera Cormana, klasyku z nurtu eksploatacji. Widać więc na tym przykładzie jak nietuzinkowym twórcą był Robert Aldrich, który na jedną produkcję potrafił przestawić się ze swoim stylem kręcenia, zaoferować publice obraz wypełniony przemocą, realistyczny i miejscami nad wyraz dojmujący.

Jeżeli chodzi o fabułę, to intrygujący, ale i oryginalny jest już koncept z podwójnym porwaniem, czyli wydarzeniami, które inicjują całą intrygę. Otóż uprowadzona zostaje Barbara, córka biznesmena, człowieka, który trzyma w garści cały region. Ludzie odpowiedzialni za uprowadzenie szybko jednak tracą zdobycz (mocne i surowe sekwencje zwiastują ton, jaki przybierze w swojej opowieści Aldrich), a ofiara staje się od tej pory zakładnikiem gangu mamuśki Gladys Grissom (Irene Dailey), wyjątkowo twardej sztuki. Kobieta z niejednego pieca chleb jadła, ma twardą rękę do synów, jeszcze twardszą dla organów ścigania. Sprowadza do parteru każdego, kto źle wypowie się o niej lub jej podopiecznych, a szczególnie o Slimie (Scott Wilson), lekko opóźnionym w rozwoju mężczyźnie, który jednak zajmuje miejsce szczególne w sercu mamy. To właśnie on staje się przyczyną wielu kłopotów gangu. Otóż bandyci oczekują wpłaty od milionera, a po przejęciu okupu zamierzają zamordować dziewczynę. Nic z tego. Slim lokuje swoje uczucie w dziewczynie i od tej pory staje się jej aniołem stróżem. Nikomu nie jest to na rękę, ale dopóki mężczyzna jest pod protekcją mamy, dopóty nie może spaść mu (ani jego wybrance) włos z głowy. Rzeczywiście sytuacja należy do tych z rodzaju patowych i choć Barbara koślawych uczuć nie odwzajemnia, to lepiej przecież być więźniem z idiotą w pokoju, niż leżeć sześć stóp pod ziemią.

Robert Aldrich zrobił naprawdę wiele, by przedstawić czas, ludzi, wydarzenia i miejsce w sposób przede wszystkim wiarygodny. Wrażenie robią więc sugestywnie przygotowane lokacje i scenografie (brudne, zakurzone, oblepione brudem), charakteryzacja postaci (spocone twarze, wymięte ciuchy, ogorzałe, trzeba to napisać, mordy), w końcu dopasowujący się do tych elementów aktorzy ze Scottem Wilsonem na czele. Wilson kontynuował u Aldricha swoją dobrą passę z początku kariery. Debiutował przecież u Normana Jewisona w filmie W upalną noc (epizod, ale zawsze), później było Z zimną krwią Richarda Brooksa, Obrona zamku Sydneya Pollacka, Cyrk straceńców Johna Frankenheimera. Przyznać trzeba, że już nazwiska reżyserów, z którymi współpracował Scott Wilson, robią wrażenie. U Aldricha wspiął się na aktorskie wyżyny przy swojej udanej próbie przedstawienia gangstera, który w mgnieniu oka potrafi zmienić swoją twarz, zachowanie, nastawienie wobec rodziny czy porwanej dziewczyny. To nie tylko morderca, ale też człowiek, który potrafił ostatecznie pokazać swoje (jakkolwiek to zabrzmi) dobre oblicze. Wychowany w środowisku pełnym przemocy nigdy nie miał szans na poznanie prawdziwej miłości (ta matczyna, był wszak tylko substytutem, pewnym rodzajem osobliwego strachu o dziecko). Nikt się nim nie opiekował, a on sam nie miał szans na otoczenie opieką drugiej osoby, aż do teraz. Różni się więc zarys charakterów postaci i w stosunku do literackiego pierwowzoru, ale i w stosunku do pierwszej ekranizacji. Zarówno u Jamesa Hadleya Chase’a, jak i u St Johna Legh Clowesa fabuła opierała się na tym, że porwana zakochała się w porywaczu, odwrotnie niż u Aldricha.

Nie miał jednak Robert Aldrich szczęścia (kolejny raz) ani do dystrybucji, ani do ewentualnego komercyjnego sukcesu. Dla ABC Pictures obraz był kolejną finansową klapą ufundowaną przez reżysera. Trudno tak naprawdę doszukać się przyczyn. Możliwe, że Aldrich trafił na rodzaj widza, który chciał kojarzyć twórcę z innym rodzajem kina, bardziej komercyjnym, blockbusterowym. Widzowie wciąż mieli w pamięci Parszywą dwunastkę, chcieli łatwych rozwiązań, jasnego podziału na zło i dobro, a w Gangu Marry Grissom jest zupełnie inaczej. To brutalny dramat, portretujący patologiczne środowisko (któremu towarzyszymy przez cały seans), wyzuty z romantyzmu, w którym twórca bez sentymentu ilustruje oblicza morderców, złodziei, porywaczy.

Relacje z ABC Studio rzeczywiście uległy na tyle pogorszeniu, że zamieniły się w szereg procesów. Wbrew wcześniejszym ustaleniom włodarze z ABC nie chcieli finansować kolejnych filmów Aldricha, a on sam w styczniu 1972 roku wystawił na sprzedaż swoje filmowe studio. Nie cieszył się więc nim za długo, raptem cztery lata.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 128 min
Gatunek: kryminał
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Leon Griffiths, James Hadley Chase (na podstawie powieści)
Obsada: Kim Darby, Scott Wilson, Tony Musante, Robert Lansing, Irene Dailey, Connie Stevens
Zdjęcia: Joseph Biroc
Muzyka: Gerald Fried