Audrey Munson, Norma Desmond i ich wędrówka Bulwarem Zachodzącego Słońca. Część 1.

Audrey

Stanęła zwrócona profilem do ekranu, nieporuszona i statyczna tak doskonale, że aż nie zdająca się żywą istotą, lecz doskonale uformowanym posągiem samej siebie. Pogrążone w podobnym bezruchu oko kamery obserwowało ją uważnie; zgromadzeni w wypełnionej po brzegi sali kinowej widzowie znieruchomieli w swych fotelach, wstrzymując oddech. Wzrok dziewczyny, jednak, skupiony na jakimś odległym punkcie i jakby nieobecny, nie wyrażał żadnych jednoznacznych emocji. Była całkiem naga i jej niczym nieokryte ciało, na tle czarnych fraków otaczających ją mężczyzn oraz ciemności wystroju pomieszczenia, lśniło jakimś osobliwym, jasnym światłem.

Nazywano ją pierwszą w historii supermodelką; nadawano przydomki „Amerykańskiej Wenus”, czy „Miss Manhattan”. Obwołano ją ideałem kobiecego piękna; była jedną z najsłynniejszych i najbardziej wszechstronnych modelek swoich czasów, została autorką głośnych skandali, w tym jednego kryminalnego, rzuciła wyzwanie kulturowym i obyczajowym tabu, w 1915 roku stając się bohaterką pierwszej w pełni rozbieranej roli w historii kina (w filmie Inspiration), zyskała miano legendy świata sztuk plastycznych, pozując do dziesiątek sławnych i rozpoznawalnych współczesnych rzeźb. Jej uroda, odwaga, oryginalność w myśleniu i wola przełamywania zastałych kulturowych schematów, czy wreszcie – jej nagość – przysporzyły jej wielu oddanych zwolenników, ale i walnie przyczyniły się do jej ostatecznego upadku.

To, co osiągnęła, zostało zbanalizowane w dziesiątkach artykułów o sensacyjnym wydźwięku i popkulturowych pseudonimów, następnie zaś – porzucone i zapomniane. Postać i historia Audrey Munson, jednak, nie mieszczą się w ciasnych ramach i wygodnych szufladkach; nie pozwalają też łatwo o sobie zapomnieć.

A może owemu zapomnieniu nie należy się jakoś specjalnie dziwić? „Bo i cóż szczególnego w pozowaniu nago?” – spytacie. Ludzkość (zwłaszcza ujmując ją w kategoriach cywilizacji zachodniej) nigdy nie mogła poradzić sobie z własną cielesnością, usiłując nieudolnie wepchnąć ją w przeróżne ograniczone, społeczne i kulturowe ramy, przez wieki niemal zaprzeczając jej istnieniu, by wreszcie, w minionym stuleciu, zacząć traktować ją (podobnie jak duchowość) zupełnie przedmiotowo, jako źródło rozrywki i zarobku, jedynie z rzadka odnosząc się do niej z powagą i atencją, na które zasługuje. W samym jedynie XX wieku przeszliśmy, jeśli chodzi o postrzeganie ciała, osobliwą drogę: od daleko idącego wyparcia jego istnienia, stanowiącego jeszcze relikt czasów wcześniejszych, choćby epoki wiktoriańskiej, przez fascynację jego symbolicznym i dosłownym „wyzwoleniem” (pamiętne lata 60. i 70.), aż po kontestację jego skomercjalizowania już na początku wieku kolejnego.

Rzeczone zjawiska analizowane były dziesiątki razy z pomocą dyscyplin takich, jak psychoanaliza czy kulturoznawstwo, składają się jednak na obraz tak osobliwy, iż można by mu przydać wręcz filozoficznego wymiaru. Bo jakże to: dwa niezbywalne komponenty ludzkiej natury, dusza i ciało, a żaden z nich nie jest w czasach współczesnych traktowany z należytą uwagą i otwartością, a jedynie, najczęściej, banalizowany i spychany na margines. Co sprawia, że esencję własnego jestestwa gotowi jesteśmy prędzej wyśmiać czy wykorzystać jako źródło łatwego zarobku niż potraktować ją z ciekawością, na którą zasługuje? Czy naprawdę tak bardzo boimy się samych siebie, tego, co moglibyśmy odkryć, gdybyśmy częściej decydowali się wejrzeć w głąb własnej natury? Gdzie tkwią źródła owego pierwotnego lęku? Na potrzeby tego etapu moich rozważań, pozostanę jednak przy tym, że w sferze publicznej, ciało, przynajmniej w swym naturalnym wydaniu (czyli nie takim, jakie znamy z mediów społecznościowych, takich jak np. Instagram) nie budzi już, podobnie, jak dusza, zbytniego zainteresowania – również, co ciekawe, w środowiskach ludzi „inteligentnych” i „wykształconych”.

Zostało bowiem uprzedmiotowione i spłycone w setkach filmów, w których nieudolnie maskowało brak inwencji twórczej reżysera, w tysiącach niekoniecznie atrakcyjnych i niekoniecznie naturalnych sesji zdjęciowych. Bo „dobrze się sprzedaje” (choć ostatnio jakby trochę gorzej) i bywa elementem polityczno – ideologicznej gry, bo za jego pomocą wywołano niezliczone ilości tanich skandali i sztucznie rozdmuchanych kontrowersji, a moda, od pewnego czasu, konsekwentnie odchodzi od jego uwydatniania. Bo kojarzy się z liberalnym podejściem do życia, obyczajowym „wyzwoleniem”, tymczasem świat, coraz bardziej i bardziej, zdaje się powracać do umiłowania rygoru i restrykcyjności.

Z tej racji, jak się wydaje, również w kulturze, zwłaszcza tej „z ambicjami” nieco „przejadło”: udziwnić je, ukazać w krzywym zwierciadle, czy nawet zohydzić – o tak, to wciąż potrafi niejeden twórca (w świecie kina ostatnich dekad choćby von Trier, Noe, wiele filmów grozy, cały nurt tzw. cinema du corps); zachwycić nim, jednak, ukazać jego piękno? To wydaje się ponad siły większości dzisiejszych wielkich artystów – ani film, ani malarstwo, ani nawet architektura czy literatura współczesna nie podążyły w kierunku poszukiwania harmonii, czy nawet zwykłego estetycznego uroku. Obciążone piętnem myśli postmodernistycznej, przeważnie wręcz wstydzą się owych cech szukać, ba, wstydzą się nawet, jak się wydaje, o nich głośno wspominać.

„Piękno”, bowiem, staniało, przejadło się, zestarzało, wytarło jak znoszone ubranie, sprzeciętniało, wykorzystane w tysiącach niegodnych go kontekstów. Nic więc dziwnego, że jeśli mówi się o współczesnych aktorkach czy modelkach, że są „piękne”, to najczęściej na plotkarskich portalach, gdzie przydomek ten brzmi powszednio, płasko i trywialnie, nie zaś – nobilitująco czy uszlachetniająco.

Trudno byłoby jednak znaleźć jakąkolwiek współczesną modelkę godną zestawienia z Audrey Munson – tak ze względu na urodę, ogólny dorobek, jak i wydźwięk całej jej szczególnej historii… Oczywiście, nie da się zaprzeczyć, że ocena tego typu aspektów, szczególnie tych dotyczących czyjejś fizycznej atrakcyjności, jest kwestią do głębi relatywną… Ale do diabła z relatywizmem! Audrey była piękna. Była piękna właśnie owym niedzisiejszym urokiem, doskonałej harmonii i bardzo klasycznych proporcji. Określano ją mianem „najdoskonalej zbudowanej kobiety na świecie” (jakkolwiek nieweryfikowalne nie byłoby takie miano), wskazując na jej antyczną niemal równowagę wymiarów, ową „antyczność” odnosząc zwłaszcza do rysów twarzy.

Nie da się jednak jej urody sprowadzić wyłącznie do staromodnego i nieco statycznego, jednak, ideału. Jej sylwetka, choć smukła i dostojna, dzięki zaokrąglonym biodrom, bardzo kształtnym piersiom i pośladkom nie przypominała dzisiejszego ideału kobiecego piękna, o czasem anorektycznych, innymi razy zaś zupełnie nienaturalnych proporcjach. W swej urodzie (i nie tylko) połączyła więc „stare” z „nowym”: wyraziste krągłości i sensualność rodem z wizerunków niektórych starożytnych bogiń i rubensowskich Gracji ze szczupłą, strzelistą figurą dwudziestowiecznej modelki.

Również pod względem osobowościowym, „wzorcowe proporcje” i „klasyczna harmonia” skrywały postać pełną życia, bardzo zmysłową i pociągającą. To jeden z wielu aspektów, w których Amerykanka wyprzedziła swoją epokę: podczas gdy kultura zachodnia wciąż mocno zakorzeniona była w dziedzictwie rygorystycznej, post-wiktoriańskiej mentalności, ona zdawała się przybywać do owego świata z przyszłości – czasem nawet dość odległej. Jej publiczna nagość, ta zachowana „pośrednio”, na rzeźbach i obrazach, ale także uwieczniona na fotografiach i taśmie filmowej, była czymś o wiele więcej niż tylko „pozowaniem” – stanowiła brawurowy i niepokorny gest o silnym społecznym i kulturowym wydźwięku. Kariera Audrey okazała się zupełnie nieoczywistym w owych czasach połączeniem: pozostając blisko świata sztuki, artystycznej bohemy początku XX wieku, jednocześnie wykroczyła daleko poza jego granice, stając się ikoną ówczesnej popkultury. Była piewcą klasycznego ideału sztuki, z nieufnością podchodząc do jej nowoczesnych wówczas odmian (np. kubizmu), a przy tym z chęcią otwierała się na jej bardziej masowe oblicze, nie ukrywając przy tym swych gwiazdorskich ambicji. Z lekkomyślną niemal odwagą piętnowała pełną hipokryzji i „fałszywej skromności” obyczajowość swoich czasów, otwarcie i z dumą prezentując swoją cielesność. Jej publiczna nagość, choć początkowo zainspirowana naleganiami sławnego rzeźbiarza, Isidora Konti, była całkowicie jej decyzją: do tego stopnia, w istocie, iż postanowiła oprzeć na niej całą swą – już wkrótce międzynarodową – rozpoznawalność. W kontekście rzeczywistości, w której o ludzkim ciele obawiano się mówić otwarcie, rola kobiety zaś wciąż postrzegana była przez ograniczony pryzmat zadań tradycyjnie jej „przeznaczonych”, dorobek Audrey wydaje się zupełnie bezprecedensowy: wszystkie cztery filmy, w których zagrała, a także lwia część prac malarskich i rzeźbiarskich z nią związana, została rozsławiona dzięki jej cielesnym walorom. Poglądy Amerykanki na kwestie związane z kobiecością wyprzedzały swój czas, a zarazem bardzo dobrze wpisywały się w rodzącą się wówczas świadomość płciową społeczeństwa, idąc w parze z działalnością wczesnych ruchów feministycznych – m.in. sufrażystek, które w czasach jej świetności, dokładnie w 1920 roku, wywalczyły prawo wyborcze dla amerykańskich kobiet.

Odwaga Audrey szła jednak jeszcze dalej: jej wyrażana otwarcie świadomość własnej urody, cielesna pewność siebie, nieukrywana pod płaszczem hipokrytycznej „skromności”, wpłynęły na społeczny i kulturowy dyskurs temat kobiecego ciała, pomagając wyswobodzić je z opresyjnych okowów wcześniejszej, restrykcyjnej obyczajowości. Jej spojrzenie na świat było doprawdy uderzająco odmienne od większości jej współczesnych; konsekwentnie odmawiała bycia zepchniętą na boczny tor i pomijaną (taki, zaś, los stawał się najczęściej udziałem modelek pozujących do prac artystycznych), głosiła, że za swoją urodę, umiejętności i profesjonalizm należy jej się docenienie, tak, jak mężczyznom. Mawiała: „Nie znam kobiety, która czując się piękną, nie chciałaby być powszechnie doceniana i podziwiana”.

(Spoglądając na to z dzisiejszej perspektywy, czasów, w których postawy feministyczne i liberalne w ogóle, idą nierzadko, o paradoksie, pod rękę z przekonaniami konserwatywnymi i ograniczającymi, wolnościowe poglądy Amerykanki wydają się szczególnie szczere i realnie prokobiece)

Realizacja owych śmiałych dążeń nie była jedna dla Audrey łatwa. Owszem, filmy z jej udziałem biły ponoć rekordy frekwencyjne, jednak samo dopuszczenie ich do powszechnej dystrybucji wzbudzało poważne kontrowersje. Tak poważne, w istocie, że przy okazji premiery drugiego z nich, Audrey i jego producent zostali na krótko aresztowani pod zarzutem „obrazy moralności”. Cenzorzy nieustannie ingerowali wówczas w treść filmów pod kątem ich „zawartości obyczajowej”, a ich standardy zdają się dziś cokolwiek absurdalne. Nagość, na przykład, nie była postrzegana jako „wulgarna” wyłącznie jeśli była odpowiednio „usprawiedliwiona”; standardowe, wyuczone role Audrey: antycznej bogini oraz modelki pozującej artyście wpisywały się w niezwykle wąski zakres owych „wymówek”. Podobnie, ukazywanie rozebranej osoby w ruchu uważane było za posiadające podtekst seksualny niejako ex definitione, a więc i wstrzemięźliwie zabraniane (z tego powodu debiutancka rola Audrey była w całości statyczna). I tu, także, doświadczenie Audrey, zaczerpnięte podczas wielu godzin pozowania malarzom i rzeźbiarzom, okazało się niezwykle przydatne. To, między innymi, dlatego, owe nieliczne role Amerykanki były w swym charakterze tak jednorodne.

Jeśli chodzi o zasługi Audrey dla świata sztuki, koncentrują się one przede wszystkim wokół rzeźby, w mniejszym stopniu, zaś – malarstwa i fotografii. Działalność filmowa, chociaż przyniosła jej światową sławę, wielomilionową publiczność, a także okazała się przełomowa pod względem kulturowo – obyczajowym, przez krytyków była oceniana z pewną dozą sceptycyzmu. Ganiono jej statyczność, brak emocjonalnej ekspresji, jako rezultat nie tylko specyfiki ról, ale również – braku aktorskich umiejętności. Choć Inspiration (jej debiut na szklanym ekranie, w tajemniczych okolicznościach zaginiony) i Purity (jedyny jej film, który przetrwał do dziś) bywały chwalone za walory artystyczne, sama gra Audrey nie wzbudzała podobnego entuzjazmu.

Jej dokonania w dziedzinie sztuk plastycznych są jednak nie do przecenienia. Jej urodę upamiętniają dziesiątki rzeźb, posagów, obrazów w całych Stanach Zjednoczonych; w pewnym momencie jej oblicze stało się tak powszechnie rozpoznawalne i esencjonalne dla ówczesnej Ameryki, iż zachowano je – najprawdopodobniej – na jednej z dziesięciocentowych monet. Szczególnego zaś wymiaru legenda jej postaci zyskała w Nowym Jorku. James Bone, autor biografii The curse of beauty, na której oparta jest większość informacji biograficznych w niniejszym artykule, stwierdza nawet, że wizerunek Audrey można w największym z miast USA napotkać w zasadzie wszędzie. Uwieczniono ją na drugim najwyższym (po Statui Wolności) żeńskim posągu w rzeczonym mieście (Civic Fame Adolpha Weinmana), stała się personifikacją idei Piękna w rozmarzonej, eterycznej interpretacji Fredericka McMonniesa, była główną gwiazdą spektakularnej wystawy Panama – Pacific z okazji otwarcia Kanału Panamskiego. Za najpiękniejszą z prac związanych z Audrey, ja sam uważam, jednak, zmysłową, a przy tym niezwykle subtelną rzeźbę Descending night wspomnianego Weinmana, artysty, którego jej cielesne piękno fascynowało szczególnie mocno.

Roli, którą w świecie sztuki spełniała Amerykanka, zwykło się nie doceniać, określając ją jako „modeling” i sprowadzając jej zajęcia do „pozowania”. Audrey była raczej muzą, inspiracją, zapewniała artystom stymulację, bez której dzieło mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Czy Dostojewski napisałby Zbrodnię i karę, gdyby nie dowiedział się o morderstwie dokonanym przez Pierre’a – Francoisa Lacenaire’a, a jeśli tak, czy byłaby ona utworem takim, jaki dziś znamy? Czy Goethe stworzyłby Fausta, gdyby nigdy nie odwiedził lokalu w piwnicy Auerbachs, nie usłyszał historii tam opowiadanych? Podobnie jest w sztukach plastycznych: specyfika urody modelki, ale też jej wytrwałość i cierpliwość (szczególnie podchodzącej do swego zawodu tak poważnie, jak Audrey, która godzinami przygotowywała się do kolejnych sesji), to nieodzowna i niezastąpiona część procesu twórczego, niewiele mniej dlań fundamentalna, niż wysiłek samego artysty (wystarczy zapoznanie się z historią powstawania niektórych ze sławnych obrazów, choćby pamiętnego Szału Władysława Podkowińskiego, by się o tym przekonać). Gdyby nie unikatowe fizyczne piękno, ale także odwaga i determinacja Audrey, całe mnóstwo dzieł rzeźbiarskich i architektonicznych, do dziś podziwianych w Nowym Jorku i innych miastach USA, mogłaby nigdy nie powstać, bądź, przynajmniej.

Przy wszystkich rzeźbach, posągach, obrazach i fotografiach, na których pośrednio lub bezpośrednio, Audrey została uwieczniona, ale także artykułach prasowych, które jej dotyczyły oraz zachowanych kadrach z filmów, w których grała, a także, do pewnego momentu, rosnącej sławie jej postaci, zdawałoby się, iż nie ma żadnej możliwości, by pamięć o niej mogła zaginąć. A jednak, dokładnie tak się stało – szybciej, zresztą, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. W okresie swej największej popularności, kiedy, jak się zdawało, przed Audrey rysowała się perspektywa poważnej kariery filmowej, kobieta wplątana została w intrygę kryminalną. Zafascynowany jej urodą miejscowy lekarz popełnił morderstwo na swej żonie; obsesja na punkcie Audrey miała być główną przyczyną jego zbrodni. Nawet, jeśli sama bohaterka niniejszego tekstu nie była świadoma uczuć zabójcy, rozległy cień społecznego ostracyzmu spowił jej teraźniejszość i przyszłość; jej niezwykle błyskotliwie rozwijająca się kariera zawisła na włosku. Nad jej losem zaciążyło jednak jeszcze jedno wydarzenie (kto wie, zresztą, czy nie jeszcze bardziej, niż opisana powyżej sytuacja): niewybredne zaloty pewnego bardzo bogatego i wpływowego producenta filmowego. Audrey, jak zawsze dumna i pewna siebie, odrzuciła je; decyzja ta, jak nietrudno się domyślić, zamknęła jej bardzo wiele dróg w ówczesnym, dość hermetycznym świecie sztuki; kolejne lata spędziła więc, bezskutecznie walcząc o przywrócenie swej dawnej reputacji. Ostatni film z jej udziałem (Heedless moths z 1922 roku) określony został mianem komercyjnej i artystycznej porażki, sama Audrey, zaś, padła ofiarą oszustwa ze strony jego twórców, którzy, ostatecznie, wykluczyli ją nawet z procesu promocji dzieła. To zapoczątkowało jej finalny upadek: zarówno artystyczny, jak i czysto ludzki; Audrey miała już nigdy nie zagościć ani na wielkim ekranie, ani na pierwszych stronach gazet; nie miała też stać się bohaterką kolejnego dzieła – rzeźby, fotografii, czy też obrazu. Narastająca frustracja i poczucie odrzucenia przez środowisko, które początkowo przyjęło ją z takim entuzjazmem, wpędziły Amerykankę w stany depresyjne i wywołały u niej manię prześladowczą (na ile jej podejrzenia co do istnienia międzynarodowego spisku przeciwko niej były prawdziwe, trudno dziś jednoznacznie stwierdzić). Wreszcie, sławna modelka i aktorka targnęła się na swoje życie; odratowano ją, co prawda, lecz kilka lat później, na prośbę jej matki (a zarazem wieloletniej protektorki jej kariery artystycznej), przyjęto ją na stałe do szpitala psychiatrycznego.

Nad światem przetaczały się dziejowe burze wojen i przewrotów społecznych, swe wielkie metamorfozy przechodził świat sztuki, również kina, które z niemego ewoluowało w dźwiękowe, z czarno – białego – w barwne, poważne ambicje artystyczne coraz częściej zastępując komercyjnymi. Lecz Audrey już tego nie ujrzała, na ponad sześć dekad zamknięta w więzieniu swych własnych wspomnień, lęków i wyobrażeń. Niewiele wiemy o owym czasie, który, o ironio – stanowił zdecydowaną większość jej długiego życia: nieliczne relacje wspominają o wyjątkowo dobrym traktowaniu, jak również o tym, iż wiele z charakterystycznych cech Audrey, znanych z lat wcześniejszych, pozostało dla niej aktualnych również wówczas. Historia jej życia, zakończona w sędziwym wieku stu czterech lat, zatoczyła osobliwe koło: rozpoczęta w ciszy kameralnego domu na przedmieściach Rochester, ewoluowała w kierunku srebrnego ekranu, blasku fleszy i podziwu tłumów, by znaleźć swój kres w skrajnym odosobnieniu i zapomnieniu – w bezimiennym grobie, na uboczu podmiejskiego cmentarza.

Przemysław Brudzyński