Niewidzialny człowiek

Postać wykreowaną przez Herberta George’a Wellsa wskrzeszało na ekranach kinowych wielu twórców. Niewidzialny człowiek stał się częścią popkultury nie tylko dzięki klasycznemu już filmowi Jamesa Whale’a z 1933 roku, ale również dzięki kontynuacjom, między innymi tej od Joe Maya z Vincentem Pricem. Chociaż temat stanowił pole do popisu dla filmowców, to nie był nazbyt często podejmowany. Twórcy niekiedy zerkali tylko na koncept, by atrakcyjność „niewidzialności” wykorzystać do oryginalnych scenariuszy. Przecież i motywy działania postaci bywały rożne, a i sam bohater kreślony był czasem jako protagonista, innym razem antagonista. To wdzięczna intryga i z reguły reżyserzy wychodzili z niej obronną ręką. Nawet u krytykowanego Paula Verhoevena (Człowiek widmo z 2000 roku z Kevinem Baconem) można znaleźć coś dobrego, a wersję Johna Carpentera (Wspomnienia niewidzialnego człowieka z 1992 roku z Chevy Chasem) darzę sympatią i wydaje mi się, że to ciekawy (niedoceniony?) tytuł w jego filmografii. Carpenter podjął się wprawdzie ekranizacji powieści sci-fi z 1987 roku autorstwa Harry’ego F. Saint, ale sam pisarz, debiutujący wtedy 45-letni makler z Wall Street, zawsze wskazywał inspirację H.G. Wellsem.

Plany wskrzeszanie klasycznych potworów Universalu studio miało już w 2007 roku. Portfolio jest przecież znamienite, a zwycięski marsz miała poprowadzić Mumia. Skończyło się tak, że Mumia (film Alexa Kurtzmana z 2017 roku z Tomem Cruisem) potknęła się, a wyniki finansowe i odbiór był gorszy (co najmniej) niż zakładano i zamknięto (na chwilę) drzwi przed kolejnymi „wielkimi”. Przegrupowano siły, przepisano scenariusze, zatrudniono świeżą krew, postawiono na energię i charyzmę, a taką dysponują twórcy pokroju Leigha Whannella. Whannell swoim Upgrade pokazał jak łączy się w atrakcyjnej formie kino akcji, sci fi, jak kręcić filmy, o których nie zapomina się po weekendzie, a takie, o których mówi się dłużej, poleca się je, wspomina, choćby za kilka scen, jak ta, gdy główny bohater po raz pierwszy odkrywa drzemiącą w nim siłę (ale i nie do końca kontrolowaną). Co miesiąc ma premierę setka nowych tytułów, widzowie kuszeni zwiastunami dostają niemrawe widowiska, które są atrakcyjne tylko przez te dwie godziny projekcji, a później ulatują w niepamięć. Upgrade był inny i zostało to zauważone. Whannell dostał szansę pracy z dużym budżetem, świetną aktorkę, nie popadł w efekciarstwo (to wcale nie jest prosty skok na temat, który teoretycznie pozwoliłby na szarżowanie specjalnymi efektami. Te są tylko śladowe).

Whannell wykorzystał klasyczną figurę niewidzialnej postaci, wskazał jasno H.G. Wellsa jako źródło (antagonista nosi nazwisko po swoim XIX wiecznym odpowiedniku), wykorzystał horror by odnieść się do ważkich kwestii. Przewodnią (kwestią), jest obraz nękanej i maltretowanej psychicznie kobiety, która żyjąc w toksycznym związku nie może uwolnić się od oprawcy nawet z chwilą opuszczenia, jakkolwiek to ponuro i złośliwie nie zabrzmi, domowego ogniska. Tą konkretną kobietą jest Cecilla Kass (Elizabeth Moss), którą poznajemy w chwili, gdy już zdecydowana ucieka z posiadłości swojego męża. I chociaż nie mamy wglądu w jej lata gehenny, to wierzymy, że nie działo się tutaj najlepiej. Jej determinacja, upór, plan, który opracowała, a także przerażenie na twarzy (pochwałom nie powinno być końca dla Moss) pokazują tylko, że ucieczka, było najlepszą decyzją jaka podjęła. Ucieka, ale lata tyranizowania, kontroli, wywierania nacisków dotyczących każdego najmniejszego aspektu życia, pokazują tylko, że wyjście z roli ofiary nie zajmie weekendu, a lata i to tylko dzięki odpowiedniej terapii. Cecilla ma to szczęście (jeszcze), że zatrzymuje się u bliskich. Informacja o samobójstwie męża daje pocieszenie na chwile, bo już kilka dni później znowu zaczyna wyczuwać jego obecność. W jasnej metaforze to obraz wszystkich ofiar przemocy domowej, które wciąż budzą się w środku nocy, bojąc się karzącej ręki kogoś „bliskiego”, a dosłownie to trzymający w napięciu nowoczesny thriller, w którym Whannell czuje się chyba najlepiej.

Rzeczywiście, tak jak wspomniałem, efekty specjalne to dla reżysera to tylko środek, który trzeba wykorzystać bo taki jest koncept. Główny ciężar opowieść spadł na Elizabeth Moss i dzięki jej aktorskiemu występowi Niewidzialny człowiek, to tylko po części sci-fi, a w głównej mierze dramat o rodzącej się schizofrenii, stalkingu, w końcu krwiożerczy horror o ucieczce i walce, gdy nie ma już miejsca na dyplomatyczne rozwiązania i starcie idzie na noże.

Whannell był na wygranej pozycji od początku, bo skupił się na jednej postaci i postawił Cecille w centrum wydarzeń. Wokół niej zbudował nastrój grozy, który wchodzi w jej umysł bardzo głęboko, widz natomiast automatycznie przejmuje cały jej strach, a lęki głównej bohaterki już za chwile przejmą i nasze zmysły. Tak jak i Cecilla wpatrujemy się w pusty korytarz, zerkamy na fotel, patrzymy na pusty salon, bo być może na środku stoi Adrian Griffin.

Niewidzialny człowiek ogrywa rzecz jasna stare schematy, ale motyw niewidzialność pojawia się tak rzadko, a w kinie gatunkowym szczególnie, że wszystko smakuje tutaj bardzo świeżo. Whannell zadbał o emocje, nie szczędzi krwi, postawił przed Moss ciężkie fizyczne zadania aktorskie. Wszystko się opłaciło, kino dostało gatunkowca z krwi i kości z antagonistą którego nie widać, a straszy.

Patryk Karwowski

a seans dziękuję sieci kin

Czas trwania: 124 min
Gatunek: horror, sci-fi
Reżyseria: Leigh Whannell
Scenariusz: Leigh Whannell, H.G. Wells (na motywach powieści)
Obsada: Elisabeth Moss, Oliver Jackson-Cohen, Harriet Dyer, Aldis Hodge, Storm Reid
Zdjęcia: Stefan Duscio
Muzyka: Benjamin Wallfisch