Big Leaguer

Robert Aldrich już w połowie lat 40. był gotowy do wyreżyserowania swojego pełnometrażowego debiutu. Czekał jednak cierpliwie piastując najczęściej stanowisko asystenta reżysera (jego najbardziej znaczący angaż dotyczył pracy asystenta przy Limelight Charliego Chaplina), czy też reżyserując pojedyncze odcinki seriali telewizyjnych. Przełom przyszedł nagle i niespodziewanie, a przyczynił się do tego wizerunek sumiennego filmowca, na który Aldrich latami pracował oraz szereg znajomości, które przy okazji sobie wyrobił, a teraz zaczęły się przydawać. Tak było ze scenarzystą Hebertem Bakrem, z którym Aldrich pracował przy So This is New York Richarda Fleischera (kolejna asystentura Aldricha). Baker zarekomendował Aldricha w studio MGM, które poszukiwało reżysera z doświadczeniem sportowym. Zabawne, bo Aldrich przez lata w szkole średniej był aktywny sportowo, wielokrotnie zaś był kapitanem sportowych drużyn na studiach.

Big Leaguer, którym przyszło mu debiutować filmem udanym nie był, ale specyficzna była jego rola i przesłanie. To laurka wystawiona dla kultury baseballu, zawodników i klubów. Film opowiada o sportowym obozie w Melbourne na Florydzie, w czasie którego wyselekcjonowani mają zostać, spośród 200 przybyłych, zawodnicy z szansą na zawodową karierę.

Narrator w pełnych chluby słowach przedstawia każdy kolejny krok młodych zawodników, którzy dojeżdżają na miejsce, próbują się aklimatyzować, w końcu marzą o sportowej karierze. Big Leaguer to taka filmowa kronika z kilkoma elementami fabularnymi, szczątkowym wręcz scenariuszem, w którym nie ma mowy o budowaniu intrygi i postaci, jest tylko laurka wystawiona pewnemu zjawisku.

Dla osób, które nie mają na co dzień kontaktu z tą sportową dyscypliną, nie interesują się, nie znają zasad, sam seans okaże się w rezultacie bardzo nudną, rozwodnioną propagandówką (powstałą głównie ku chwale i za sprawą klubu New York Yankees), odczytem kolejnych punktów programowych z wiadomym rozwiązaniem – finałowym meczem.

Do filmu o baseballu, osobliwej mieszanki dokumentu z fabułą zatrudniono do głównej roli Edwarda G. Robinsona, znanego choćby z Małego Cezara. To duży plus, bo przyjemnie jest popatrzeć na doświadczonego aktora, który  robi wszystko, by z miałkiego scenariusza ukręcić coś wartego zobaczenia. Z drugiej strony wypada docenić fakt, jaki idzie za przesłaniem Big Leaguer. Wymowa jest jasna i nie ukrywam, bardzo chwalebna. Baseball to gra niezwykle szlachetna, w którą mogą zagrać wszyscy bez względu na status materialny, pochodzenie, narodowość (ważny akcent chłopaka z Kuby, która, jak inni, ma szansę wspiąć się na szczyt). Pod tym względem, trzeba odczytać film, bardzo pozytywnie, nawet jeżeli aspektów rozrywkowych ma tak niewiele.

Czas trwania: 71 min
Gatunek: dramat, sportowy
Reżyseria: Robert Aldrich
Scenariusz: Herbert Baker, John McNulty, Lou Morheim
Obsada: Edward G. Robinson, Vera-Ellen, Jeff Richards, Richard Jaeckel, William Campbell
Zdjęcia: William C. Mellor