Mario Bava

To musiał być słoneczny dzień w San Remo. 31 lipca 1914 roku na świat przyszedł Mario Bava, a w rocznicę jego urodzin zamykamy kolejne filmowe wyzwanie. Mario Bava od początku chciał zostać malarzem i aż tak bardzo z zawodem się nie minął, bo przecież kreowane przez niego światy należą do jednej z najpiękniejszych sztuk artystycznych. Od początku miał kontakt z przemysłem filmowym za sprawą ojca Eugenia, operatora. Mario zrezygnował z prób zostania malarzem i przejął pałeczkę po ojcu i już w latach 40. zasiadał na stołku operatora. Przełom w karierze nastąpił przy I Vampiri, gdy dokończył film za Riccardo Fredę, bo reżyser porzucił projekt po kłótni ze studiem. No i poszło! Mario Bava, włoski mistrz grozy, twórca pierwszego włoskiego horroru, ojciec giallo, reżyser proto slashera, wyborny popularyzator horroru gotyckiego stosujący olśniewającą paletę kolorów, wprowadził i wzbogacił filmowy obraz o dynamiczny ruch kamery, nowe ujęcia, sprawił, że groza, gdy trzeba było wyglądała kunsztownie i elegancko.

Bava był patenciarzem, który potrafił zrobić coś z niczego, a często właśnie „nic” miał do dyspozycji na planie. Budował scenografię sprawował pieczę nad zdjęciami, efektami specjalnymi, przerabiał scenariusze, reżyserował do końca. Miał ogromny wpływ na gatunek horroru i ogólnie kinematografię sensu stricte.

Jego najlepsze kino gatunkowe, to, które mieści się w obrębie języka autorskiego, to najlepsza śmietanka na salonach i najlepsze co wyszło spod jego ręki. Obecnie należycie odrestaurowane wyglądają dostojnie i swoim blaskiem przyćmiewają większość współcześnie nakręconych. Który film może dostarczyć tyle emocji co otwarcie w Masce Szatana, tyle spektakularnych tonacji co Planeta wampirów, frajdy co Diabolik, napięcia co Rabid Dogs? A to przecież nawet nie początek dorobku.

Nie miał jednak Mario Bava łatwo tak jak inni reżyserzy. Autorskość Bavy uderza najmocniej w tytułach, które najczęściej kojarzymy z twórcą, reszta to ręce związane kontraktami, praca wyrobnika, reżyserski śpiew do kotleta. Tempo Bavy i zatrważające czasem ilości tytułów, którymi w ciągu jednego roku potrafił się zająć pozwalają wnioskować, że kino miał we krwi, a ta czasem była po prostu pompowana z różnych źródeł.

25 filmów Bavy (plus La Venere d’Ille, jako zadanie na szóstkę), które stanowiły trzon filmowego wyzwania to nie wszystko co spod rąk mistrza wyszło. Jako współreżyser, czasem nieujęty na planszach tytułowych, gościł jeszcze w wielu produkcjach. Nie sposób więc przez rok przestudiować wszystkiego.

Co do mojej osobistej wyprawy przez filmografię Mario Bavy, to z jednej strony jest mi przykro, że włoski mistrz grozy tak często musiał brać się za kino, które mu nie leżało. Z drugiej strony, tak już na zdrowy rozsądek, ciężko mi sobie wyobrazić, by Bava mógł nakręcić kilkadziesiąt obrazów w stylistyce, w której czuł się najlepiej. Na szczęście te, które ujrzały światło dzienne są świetne lub co najmniej dobre. Ironicznie, bo to przez umowy i kontrakty dorobek Bavy jest tak różnorodny. Obok filmów, z którymi najchętniej wiązalibyśmy twórcę, znalazły się również filmy z nurtu peplum, spaghetti westerny, science fiction, a i na komedię o lekkim zabarwieniu erotycznym znalazło się miejsce.

Gdybym chciał być w obiektywny, musiałbym napisać, że te wszystkie tytuły, które wprowadziły dysonans, rzucały często niemrawe światło na filmowe wyzwanie. Tak, męczyłem się niemiłosiernie przy adaptacji jednej z baśni tysiąca i jednej nocy, tak samo jak męczyłem się widokiem Vincenta Price’a w filmie Dr. Goldfoot and the Girl Bombs.

Wydaje mi się, że zaangażowanie blogerów w wyzwanie było mimo wszystko większe niż w latach ubiegłych. Bava ma swój niepowtarzalny klimat, w który mimo wszystko chciało wejść głębiej wielu moich serdecznych kolegów i koleżanek. Horrory, gialla, gotyki, wszystkie one budowały w naszych oczach sylwetkę reżysera, którego mogliśmy przez ten rok poznać troszkę lepiej.

Moje zestawienie przedstawia się następująco i muszę przyznać, że miałem znowu problem z ułożeniem listy, rzecz jasna wśród tytułów, które otrzymały tożsame oceny. Niemniej lista jest, a Wam dziękuję serdecznie za udział!

   MIEJSCE 25    

Le meraviglie di Aladino – The Wonders of Aladdin (1961). Napisać o Le meraviglie di Aladino, że jest to kino średnio angażujące, to stanowczo za mało. Koprodukcja włosko-francusko-amerykańska przy reżyserskim współudziale Henry’ego Hilla była od początku do końca wielkim, męczącym wyzwaniem. Fabuła jest Wam znana. Alladyn, czyli bohater jednej z opowieści Księgi tysiąca i jednej nocy, wchodzi w posiadanie magicznej lampy, w której pomieszkuje dżin. Dżin jest w stanie spełnić trzy życzenia nowego właściciela, jakiekolwiek by one nie były, niestety, też te nieroztropne, wypowiadane ot tak, przy okazji. Dla filmowego Alladyna są to prośby, które mogą go wyciągnąć z zabawnych tarapatów w jakie bezustannie wpada nasz uroczy fircyk. Nie! Wcale nie uroczy i wcale nie zabawny ten włoski rogal jest. 2/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 24    

Le spie vengono dal semifreddo – Dr. Goldfoot and the Girl Bombs (1966). Po prawdzie to brakowało mi do szczęścia przebiegającego Benny Hilla, a film ostatecznie byłby pełny w swoim wyrazie. Pisząc przaśny humor i tak dodałbym mu za dużo. Wygłupy, debilny scenariusz i ogromny dysonans wychylający się z każdej kartki scenariusza. Na domiar złego widać ogromną przepaść jaka dzieli pajacującego (ale mimo wszystko na miejscu) Price’a od reszty aktorów, którzy zachowują się i grają jak ze wspomnianego już brytyjskiego show z pultaśnym komikiem w roli głównej. Ciężko to się oglądało i ciężko było dotrwać do końca. Mario Bava posmakował wielu filmowych gatunków, ale o takim kuriozum z pewnością chciał szybko zapomnieć. Tym bardziej, że nie kwapił się do reżyserowania Złotej Stopy. 2/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 23   

Ercole al centro della Terra – Hercules in the Haunted World (1961). Samo peplum w rękach Bavy wygląda tyleż samo razy nieporadnie, co zjawiskowo. Nieporadność objawia się w samych rozwiązaniach fabularnych i większości akcji. Z jednej strony powinienem przecież pamiętać, że to mitologia grecka w ujęciu baśni i horroru, ale nie sposób przymknąć oko na wszystkie niepoważne fragmenty. Naprawdę nie wiem, czy potwór z kamieni miał straszyć czy bawić. To samo dotyczy finału i rzucania kamlotów prosto w ramiona umarlaków. Sama teatralna nad ekspresja w wykonaniu druhów Herkulesa to również ciężki do zgryzienia orzech. Ale to wszystko nic przy spektrum wizualnym, gdzie obraz wygląda niczym najlepsze malarskie uniesienia. 5/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 22   

La strada per Forte Alamo – The Road to Fort Alamo (1964). Kowboj Bud Massedy poturbowany przez życie i wojnę szuka swojego miejsca na ziemi. Ma pomysł na łatwy zarobek, dołącza do ekipy bandziorów i zamierza pobrać z banku znaczą ilość gotówki. Coś mało czerwonego sosu w tym spaghetti westernie. Już nie wspominając o podstawowych przyprawach, których twórca zapomniał dorzucić. Jest mdło, prostolinijnie, schemat goni schemat. Całość przypomina bardziej amerykańskie westerny z lat 50. (pozostając przy stylu wypowiedzi), niż te co zwać się powinny spaghetti. Niestety samo tło jest szare i blade, bardzo dalekie od klimatu Monument Valley. 5/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 21   
Roy Colt & Winchester Jack (1970). Zaczyna się od sceny bójki pomiędzy, jak się okazuje, parą głównych bohaterów. Ta wymiana ciosów, przewalanie się po błocie to takie „kto się czubi, ten się lubi”, bo Roy i Jack pięści krzyżują już o dawna, by zaraz po tym napaść wspólnie na bank, porwać jakąś Indiankę etc. Dzieje się sporo i nawet jeżeli seans obfituje w momenty, które mają wydłużyć czas projekcji do pełnometrażowego formatu, całość wpisuje się w klimat – jest lekko i zwiewnie, cały czas w głupkowatym nastroju, pośród strzelanin i licznych bójek (chociaż ułożonych podług chaotycznej choreografii, to spełniających swoją rolę). 5/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 20   
Gli orrori del castello di Norimberga – Baron Blood (1972). Ze Stanów Zjednoczonych przylatuje do Austrii Peter Kleist, w linii prostej potomek Barona Otto von Kleista, który twardą ręką sprawował władzę nad okolicą. W zasadzie nawet nie była to ręka twarda, a ręka żądna okrutnych czynów. Zawiodłem się na kilku rzeczach, w tym na tej, w której Mario Bava kojarzył mi się raczej z wysoką jakością. Otóż niektóre sceny, pomysł na realizację i montaż sekwencji zahacza o tandetę. 5/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 18   

I Vampiri – The Vampires (1957). Film opowiada o zatrważająco często powtarzających się morderstwach kobiet. Nie jest to jednak zwykła kryminalna sprawa, bo ciała zostały pozbawione krwi. Brukowce wnet podchwytują rewelacje informując opinię publiczną o atakach wampira. W sprawę włącza się policja (niemrawo) i dziennikarz (ambitnie) Pierre Lantin. Trzeba odczytać I Vampiri jako wstęp do horroru w wykonaniu Mario Bavy, pewien moment w karierze, gdy wyraźnie rozsmakował się w gatunku i chciał więcej. Nawet jeżeli tytuł jest wybrakowany w tak wielu miejscach, zobaczyć go wypada. 6/10Recenzja tutaj

   MIEJSCE 18   

5 bambole per la luna d’agosto – Five Dolls for an August Moon (1970). Niemalże rajska wyspa, bajeczna willa usytuowana na brzegu i zamożny gospodarz, który zaprosił swoich równie majętnych gości. Wśród nich profesor, twórca formuły, która może zrewolucjonizować przemysł, a która to jest w chwili obecnej najbardziej pożądaną na wyspie rzeczą. Podczas frywolnych zabaw, lejącego się szampana i spadającego na dywan kawioru zaczynają się podchody kolejnych zaproszonych z grubymi portfelami. Podchody w różnych konfiguracjach, pojedynczo, dwójkami, z wypisanymi czekami, czy nawet groźbami. Takie jest tło, ale esencją jest morderstwo jednego z gości, a za nim kolejne i kolejne. Największym atutem produkcji jest damskie towarzystwo pląsające w willi. Urodziwe włoskie aktorki stanowią przyjemny ozdobnik tego bądź co bądź niemrawego dziełka. Jest więc okrzyknięta mianem sex bomby Edwige Fenech, piękna Ely Galleani (aktorka z polskimi korzeniami), czy pochodząca z rodu książęcego, zjawiskowa Ira von Fürstenberg. Jednak ikry tu tyle, co nic. Nie ma potrzebnego napięcia, widz nie uczestniczy w zagadce, bo ta jest prowadzona kuriozalnie (reakcja gości jest odwrotnie proporcjonalna do zwiększającego się zagrożenia, bo trzeba przyznać, że tajemniczy morderca zbiera krwawe żniwo dość sprawnie). Jednak tam, gdzie niedomaga scenariusz (chociaż podstawą było Dziesięciu Murzynków Agaty Christie), grube nici widoczne są z metra, a finał jest daleki od satysfakcjonującego, to na szczęście nie zawodzi formalny język Bavy. 6/10.  Recenzja tutaj
   MIEJSCE 17   
I coltelli del vendicatore – Knives of the Avenger (1966). Głównym bohaterem jest Rurik. Niezwykle sprawny, waleczny wojownik o duszy spojonej z mrokiem i ponurą przeszłością, a jednak o gołębim sercu. Tak jakby zszedł z drogi występku, śmierci i poświęcił się zwykłemu życiu, albo chciałby tak zrobić. Trafia pod strzechę samotnej kobiety z synem, dla którego staje się w mig ojcowskim niemalże autorytetem, a całe domostwo broni dzielnie przed zaciekłymi atakami. Trzeba bowiem wiedzieć, że wikiński świat Bavy, to świat okrutny, gdzie niebezpieczeństwo czyha za każdym głazem. To ten wyjątkowy moment, gdy na wikińskiej ziemi peplum podało dłoń spaghetti westernowi. Nurt peplum, tutaj w nordyckim otoczeniu, jawi się jako filmidło niedoskonałe, nierówne, choć z kilkoma takimi elementami, że inaczej niż niezłe nie sposób go ocenić. 6/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 16   
Caltiki il mostro immortale – Caltiki, the Immortal Monster (1959). Naukowcy rzuceni na dziewicze dla nich obszary w Meksyku odkrywają posąg Caltiki. Ten rzuca klątwę na ekspedycję, a jeden z jej członków zostaje zaatakowany przez wielką, nabrzmiałą szmatę, kuzyna Bloba z filmu Blob, zabójca z kosmosu Irvina S. Yeawortha Jr. z 1958 roku. Już w Caltikach widać znamiona późniejszego stylu Bavy, takie jak umiejętne przygotowywanie atmosfery zagrożenia, czy nawet kilka zaaranżowanych scen przy użyciu światłocieni. Ale i tak głównie chodzi tu o rozrywkę zamkniętą w uczuciu nadchodzącego kataklizmu. Finał mnie zachwycił, bo pomimo ograniczonych środków, robiono co tylko się da, nawet przy użyciu zabawkowych czołgów. I żaden z tych elementów nie razi, ba! przyjmuję każdą chęć wykroczenia poza skromność z dozgonnym szacunkiem. 6/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 15   
Gli invasori – Erik the Conqueror (1961). Zaczyna się od ataku na wioskę wikingów. Angielscy agresorzy są bardzo brutalni i nie mają w swoim słowniku pojęcia „jeniec”, więc liczy się tylko totalna eksterminacja. To także atak, w którym widać wyraźnie Bavę okrutnika (włócznia przebijająca dziecko trzymane przez matkę). Nieprzygotowani na rzeź mieszkańcy mogą tylko przyjmować ciosy mieczy, ginąć paleni żywym ogniem. Podczas masakry rozdzielają się synowie króla wikingów. Jeden ucieka łodzią z ostatnimi ocalałymi, drugiego przygarniają Anglicy i wychowują jak swojego. Polubiłem ten film, mimo tych wszystkich skrótów, love story płynących z pojedynczych zdań nieznajomych przed chwilą osób, które po wyznaniu zamierzają za siebie zginąć z miłości. Jest w nim wielka historia. Opowieść o braciach wychowanych w różnych miejscach i kulturach, którzy odnajdują się po latach, wciągnęła mnie bardzo. 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 14   
Quante volte… quella notte – Four Times That Night (1971). Gianni poderwał dziewczynę na swój osobisty urok, rozbawił i wybrali się na dancing spowity wszystkimi kolorami Mario Bavy. Pląsy, pogawędka, alkohol i mężczyzna pojechał ją odwieźć. Po drodze zaprosił do swojego przytulnego apartamentu, którego dekoratorem mógłby być sam Austin Powers. Ale, hola, hola. To lata 70. i mieszkanie majętnego włoskiego singla ogiera, więc jakie powinno być? Właśnie takie – jest wielki pokój, który spełnia rolę łóżka. Jest i huśtawka oraz bajeczne oświetlenie. Ale główny atut filmowej opowieści przychodzi od prowadzonej narracji. Otóż ta rozbija się na kilka osób, ponieważ widzom przyjdzie usłyszeć różne wersje tego, co tak naprawdę wydarzyło się w mieszkaniu. Zabawny, stanowi pewnego rodzaju zgrywę ze stereotypów, bawi się z widzem i jego percepcją. Oszukuje i podaje gotowe rozwiązania, które okazują się być tylko jedną z wersji historii. Opowiastka o paru godzinach w mieszkaniu nabiera co chwilę nowe znaczenie. Niespodzianka w filmografii Mario Bavy. Niezwykle udana komedia romantyczna w delikatnym, erotycznym upierzeniu. 7/10Recenzja tutaj
 
   MIEJSCE 13   
 
Schock – Beyond the Door II (1977). Dom, do którego wprowadza się Dora Baldini z drugim mężem i małym synkiem Marco, odegrał już znacząca rolę w życiu głównej bohaterki. W tym samym domu przed laty Dora mieszkała ze swoim pierwszym małżonkiem, który zaginął bez wieści, kobieta zaś musiała uciekać się do leczenia psychiatrycznego. Chwilę po przestąpieniu progu już wiemy, że powrót na stare śmieci nie był najlepszym pomysłem.jako film zdecydowanie niedoceniony, okazał się jednocześnie pozytywną niespodzianką. Bava pod koniec kariery, która została przerwana przez zawał serca, kręcił w estetyce jakże innej od tej, do której przyzwyczaił fanów w latach wcześniejszych. Jednak i czas i zapotrzebowanie na grozę były również odmienne. Nie ma więc absolutnie co się dziwić, że Bava tak skąpo operował paletą kolorów (na przykład). Schock to wypadkowa historii o nawiedzonym domostwie z opowieściami o opętaniu, głównie przypartymi do muru przez horror psychologiczny. 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 12   
 
I Tre volti della paura – Black Sabbath (1963). Antologia grozy autorstwa Mario Bavy złożona z trzech części. Całość zaczyna się co najmniej cudownie. Otóż w prologu do wysłuchania opowieści zaprasza nas ikona horroru i aktorska legenda w jednym – Boris Karloff. W kilku zdaniach, z nieco ironicznym podtekstem wyjaśnia nam, że od tej pory towarzyszyć nam będzie strach i ma nadzieję, że jesteśmy na to gotowi. Bez dwóch zdań, Bava jak zwykle wyniósł w trzech segmentach pracę operatora i całą stylistykę na plan pierwszy. To właśnie od tego trzeba zacząć, bo najpierw zobaczymy przepiękne obrazy, kolory, światło i cienie. Bava chciał w swojej antologii nawiązać do lęków nienazwanych i tajemniczych… 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 11   
Diabolik – Danger: Diabolik (1968). To miał być film czysto rozrywkowy, bez wciągania widza w skomplikowaną intrygę, zawiłości scenariusza, bez szargających nerwy twistów. Pisząc pokrótce, Diabolik to historia sympatycznego terrorysty, którego z bohaterami pokroju Batmana łączy przywiązanie do gadżetów, charyzma i rozbudowana baza. Diabolik (John Phillip Law) pod względem pozostałych cech różni się znacznie od kolegów zza oceanu. To przede wszystkim antybohater. Łupi bogaczy, ale nie liczy się przy tym z postronnymi ofiarami. Lekko psychodeliczna atmosfera (przy wtórze wyjątkowo paranoicznej i jednocześnie wesoło pląsającej nuty od samego maestro Ennio Morricone) i obrazy w estetyce kolorowych znaczków nasączonych LSD. Przez kadry przenika futurystyczna stylistyka złapana w objęcia glamour i kiczowatego popu. To wszystko się sprawdza i jako obraz kontrkultury, i jako lekka, nieobciążająca szarych komórek rozrywka. 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 10   
Reazione a catena – A Bay of Blood (1971). Proto slasher, który służył jako podwaliny pod powstały później Piątek 13-go. Dla specjalisty od efektów specjalnych Carlo Rambaldiego, to była prawdziwa krwawa uczta. Właśnie tutaj, w zatoce, udowodnił, że jest wybitnym rzemieślnikiem Cięcie maczetą przez czaszkę, czy przebicie włócznią (bardzo oryginalny motyw, gdy para kochanków w spazmach kończy miłosny akt pomimo dogasającego w nich życia), to kreatywna makabra. Czasami związek kryminału i slashera wygląda pokrętnie, żeby nie napisać nawet o mezaliansie, ale jako wstęp do nowego gatunku ogląda się go wyśmienicie. 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 9   
Il rosso segno della follia – Hatchet for the Honeymoon (1970). Nie wiem ilu reżyserów byłoby w stanie połączyć tyle elementów, wyjść z nimi na prostą i w rezultacie spreparować niezwykle oryginalny, chociaż pełen nawiązań obraz. Jest i giallo nie-giallo, ghost story, a nawet trochę Hitchcoka i to takiego wprost, bez owijania w bawełnę. Hatchet for the Honeymoon jest o tyle nietypowym thrillerem, że sprawcę znamy od początku, a poznajemy go jako zwyrodnialca podczas filmowej narracji prowadzonej z pierwszej osoby. Główny bohater prowadzi podwójne życie, jest świadom swojego położenia i natury zabójcy. Wyjaśnia wręcz widzowi swoją przypadłość i informuje dlaczego to robi. Musi poznać prawdę dotyczącą incydentu z dzieciństwa. 7/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 8   
Terrore nello spazio – Planet of the Vampires (1965). W przestrzeni kosmicznej statki Argos i Galliott odbierają sygnał SOS. Załogi, które składają się z grupy naukowców czym prędzej na niego odpowiadają i z niemałymi trudnościami lądują na planecie Aura. Za grosz tu przyjaznej atmosfery, a tylko pustka, groza niczym w piekielnym przedsionku. Planeta wampirów to atmosfera, wyjątkowa tonacja i najlepszy dobór kolorów z palety Mario Bavy. Kręcone w studiu perypetie załogi zostały odmalowane z artystyczną odwagą, przy buchających kolorach, snującym się sowicie dymie i całej masie operatorskich trików. To wyjątkowy przykład jak za mikro budżet, posiadając wyobraźnię, rękę artysty stworzyć tak unikalną, awangardową koncepcję. Dla mnie pozostanie w pamięci jako szlachetna klasyka, kampowa estetyka, fantastyka pożeniona z dreszczowcem w niezwykłej atmosferze… kiczu. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 7   
La frusta e il corpo – The Whip and the Body (1963). Po wielu latach do rodzinnego zamku wraca Kurt (Christopher Lee). Kiedyś pełnoprawny dziedzic fortuny Menliffów, teraz już tylko syn, z tych marnotrawnych. Cel ma jeden, przywrócenie porządku rzeczy, który on uważa za prawomocny, czyli powrót dóbr doczesnych w jego ręce. Konfliktów, które rozgorzeją na pięknych korytarzach i w bogato udekorowanych salach, Kurt wznieci co nie miara, ale do ich pełnego wybuchu nawet nie dojdzie… The Whip and the Body to love story płynące po rzece pełnej gotyckich uniesień. Bava opowiada odważnie o pragnieniach, perwersyjnej iskrze, która rozpala ciała kochanków, w końcu o rodzinnym zakłamaniu i postawach na pokaz. Wyuzdany gotycki horror, który robi wrażenie po dzień dzisiejszy. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 6   
Operazione paura – Kill, Baby… Kill! (1966). Do małej wioski przybywa człowiek nauki, lekarz, który ma przeprowadzić sekcję zwłok młodej dziewczyny. Ta zginęła w tajemniczych okolicznościach, a inspektor policji ma nie lada problem z ustaleniem faktów. Otóż zamknięta społeczność wyjątkowo szczelnie broni swojej prywatności i fortyfikuje się dosłownie przed wszystkim, co pochodzi z zewnątrz. Wierzą, że za wszystkim stoi przechadzający się po mrocznych uliczkach duch dziewczynki. Wspaniale jest zobaczyć film w stylistyce, w której Bava czuł się najlepiej i dawał tym samym upust swojej malarskiej pasji. Wrażenie robią jednak nie tylko odważne zestawienia kolorów, ale i całe sceny zainscenizowane tak, by stworzyć przejmujący oniryczny klimat. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 5   
6 donne per l’assassino – Blood and Black Lace (1964). W domu mody Haute Couture prowadzonym przez bogatą i piękną Cristinę Como (Eva Bartok) dochodzi do morderstwa. Skierowany do sprawy inspektor Silvester (Thomas Reiner) będzie miał przed sobą trudne zadanie. Ofiarą jest jedna z modelek, natomiast podejrzanych całkiem sporo. Pełnokrwiste giallo, czyli żółta rzeka niosąca w wartkim nurcie morderców, ofiary, piękne kobiety, krew, makabrę i soczyste filmowe twisty. Ten tagline idealnie oddaje ducha i atmosferę seansu porywającego nas od pierwszych minut: Six models, six victims for a crazed masked killer. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 4   
La ragazza che sapeva troppo – The Girl Who knew Too Much (1963). Młoda piękna kobieta w samolocie lecącym do Rzymu, do którego prowadzą przecież wszystkie drogi. Samolot z turystami, biznesmenami, tymi co wracają, bo chcą i tymi co wracają, bo muszą. Wśród nich właśnie ona. Młoda Amerykanka, zapalona miłośniczka kryminałów. Bava – mistrz. W ciągu niespełna 15 minut rozpoczął tyle wątków, które we współczesnym kinie, stanowiłyby główną oś fabuły. Lecz nie u Mario. Bava otworzył tym tytułem drzwi do gatunku giallo. Prekursor, będący pomostem pomiędzy klasycznym kryminałem, a włoską nową falą. Z jednej strony mamy młodą Amerykankę. Trochę szczebiotliwą, naiwną, z miejscami irytującą swoją nad ekspresją. Jej kryminały, zakochany w niej doktor-Włoch, zwiedzanie miasta, Hollywood pełną gębą. Z drugiej strony mamy coś niepokojącego, coś co się dopiero rodzi. Giallo. Wbity nóż wchodzi w ciało soczyście jak nigdy, zaś morderca wodzi za nos ogary do samego finału. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 3   
La maschera del demonio – Black Sunday (1960). Pierwszy samodzielny horror włoskiego mistrza grozy – Mario Bavy i od razu melodia zagrana z wysokiego C. Pierwsze pięć minut stało się jednocześnie jedną z moich ulubionych sekwencji rozpoczynających filmowe historie. Oto zostajemy wrzuceni w środek krwawego obrządku mającego na celu zgładzenie rzekomej wiedźmy. Pięć minut intensywnej ciężkiej orki. Wielcy, opaśli, półnadzy egzekutorzy w kapturach przywiązują dziewczynę do skrzyżowanych drewnianych pali. Znakują jak bydło. Pioruny, pochodnie i głośny, wyraźny wyrok padający z ust „kapłana”. Jeżeli widzimy w scenach otwierających akcję pełną takich emocji, nafaszerowaną jednocześnie operatorskimi sztuczkami (a na tamten czas na pewno innowacyjnymi), możemy być spokojni o dalszą część seansu. Dalsza i zarazem główna część akcji rozgrywa się 200 lat po wydarzeniach rozpoczynających film. Maska Szatana to połączenie czarnej magii z historią wampiryczną. Jest tego sporo, jednak podane w gotyckim sosie smakuje wyśmienicie. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 2   
Cani arrabbiati – Rabid Dogs (1974). Po średnio udanym napadzie trójka bandytów ratuje się ucieczką razem z zakładnikiem. Porywają samochód z kierowcą – ojcem, który wiezie dzieciaka do szpitala. Rok 1974, Mario Bava w wieku 60-ciu lat kręci Cani Arrabbiati, czyli Wściekłe Psy. Włoski reżyser jako już starszy wiekiem twórca, stworzył obraz tak dziki i nieprzewidywalny, jakby wyszedł spod ręki młodego, gniewnego człowieka. To było zupełnie nowe kino dla Bavy i włoski mistrz grozy sprawdził się po raz kolejny. Pięknie potrafił się wpasować w nowe czasy. To był jeden z jego ostatnich filmowych obrazów, porywający i trzymający w napięciu do końca. Do finału, który rozpieprza system. A wszystko przy akompaniamencie tego wyrywnego motywu przewodniego autorstwa Stelvio Ciprianiego. Petarda. 8/10Recenzja tutaj
   MIEJSCE 1   
Lisa e il diavolo – Lisa and the Devil (1973). Porwał mnie od pierwszych minut. Poznajemy młodą kobietę – Lisę (Elka Sommer), która podczas zwiedzania gotyckiej katedry Najświętszej Marii Panny w Toledo odłącza się od wycieczki. Chwilę przed tym ogląda razem z przewodnikiem fresk z postacią diabła (malowidło zrobione specjalnie na potrzeby filmu), który swoją facjatą rzuca lubieżne spojrzenie na przechodzących. Lisa znajduje antykwariat, spotyka mężczyznę z kukłą, gubi się, człowieka wskazuje jej złą drogę. Ten moment (i przejście przez bramę w kształcie dziurki od klucza) wrzuca Lisę do świata dziwnego i tajemniczego. Film, jako gotycki horror, kryje w treści bardzo wiele soczystych elementów. Mamy tutaj ghost-story (zbłąkana dusza włóczy się w cielesnej powłoce po terenie wokół posiadłości). Jest rodzinna tajemnica z morderstwem w tle. Dochodzi również historia nieszczęśliwiej, bo brutalnie przerwanej miłości, a idąc dalej możemy natknąć się nawet na pierwiastek nekrofilski. To horror, więc za obrazem grozy powinna chwilę później wybiec śmierć. Ta zaś sportretowana jest gwałtownie, z kilkoma naprawdę mocnymi kadrami. Lisa and the Devil to fantastyczny obraz namalowany na filmowej taśmie i najlepszy według mnie film Mario Bavy. 9/10Recenzja tutaj