I, Tonya

Craig Gillespie, pomimo swoich pięciu pełnometrażowych filmów, wciąż zdaje się szukać złotego środka na swoją twórczą drogę. Wyrósł z kina niezależnego (chociaż jednocześnie zrealizował Mr. Woodcock raczej nie wymagającą komedię. Lubię.) ciepło przyjętym przez widzów i krytyków Miłością Larsa z Ryanem Goslingiem. Kolejne tytuły to już szeroko pojęty mainstream, produkcje telewizyjne na przemian z pojedynczymi odcinkami seriali. Do tej pory nie zasłużył jeszcze nawet na miano rzemieślnika. Wciąż również omijały go tematy chwytliwe, takie, które potrafiłyby wzruszyć, wkurzyć, cokolwiek, co upuści trochę krwi z tej czy z tamtej strony, z jakiegokolwiek powodu. Brakowało więc tytułu, który byłby przede wszystkim „jakiś”. To częsta zmora reżyserów startujących z zaskakującym i świeżym debiutem (uznajmy tutaj za taki wspomnianą Miłość Larsa). Czy I, Tonya ma szansę podnieść akcje Australijczyka na filmowej arenie? I, Tonya to życiowa petarda.

Margot Robbie z pewnością rozchwytywana do kolejnych występów, gdzie ma przede wszystkim „wyglądać” zdecydowała się na rolę inną, nieoczywistą, wymagającą poświęcenia fizycznego, ale też zmiany wizerunku. Tonya Harding, jako pierwsza kobieta w historii wykonała potrójnego Axla oraz przez dłuższy czas nie schodziła z pierwszych stron tabloidów. Ameryka ją kochała i nienawidziła. Wywodziła się z biedoty określanej mianem white trash, z apodyktyczną matką, która ją biła, z mężem, który ją bił, z prezencją godną raczej sportów siłowych weszła do elitarnego klubu łyżwiarek figurowych, zgrabnych, pięknych i powabnych. Związek łyżwiarski jej nie tolerował, gdyż była ujmą na idealnym wizerunku sportu, gdzie technika liczy się i owszem, ale również i prezencja, maniery, obycie i… historia, tło rodzinne. Pisząc w skrócie papiery miała Tonya gorzej niż słabe. Ale miała atut, wspomniany skok, wobec którego nikt nie mógł przejść obojętnie, również ekipa wciągająca zawodniczki do kadry. Największy dramat Tonyi (trwał de facto całe życie) przybrał na sile, gdy jej mąż wraz z „ochroniarzem” (musicie obejrzeć film, żeby zrozumieć, skąd ten cudzysłów) chcieli pomóc Tony i wynajęli gościa, który napadł na główną konkurentkę łyżwiarki Nancy Kerrigan. To był styczeń 1994 roku.

Mam przekonanie graniczące z pewnością, że wejście w projekt przez Margot Robbie było jej jedną z lepszych branżowych decyzji. Oprócz wcielenia się w główną rolę została współproducentką obrazu. I, Tonya to nakręcony z werwą, zadziornym montażem, pełny humoru film, który przypomina swoim realizacyjnym sznytem Chłopców z ferajny Scorsese. Tę historię łapię się na jednym tchu, bez ustanku w skupieniu. Humor, który dostajemy przy okazji opowieści o łyżwiarce jest kpiarski, łobuzerski. Nabijamy się z tej patologii, z tego, że Tonya dostaje kapustą w głowę, że oddaje strzał z dubeltówki w uciekającego męża, a przecież… to jest diabelnie smutna historia ludzi z marginesu, którzy stali się sławni dzięki ciężkiej pracy dziewczyny, która weszła na lodowisko w wieku trzech lat. Pośród tego śmiechu przychodzi nagle pauza, bo stwierdziłem, że cały zabieg był bardzo sprytny, wyjątkowo zwodniczy. Śmiałem się i stałem się taki sam jak to zacne grono jury, które karciło Tonyę za jej pochodzenie, wygląd i maniery… To szczególnie uderza pod koniec, gdy tempo zwalnia i przychodzi wzruszenie, a my możemy spojrzeć na całą sytuację z dystansu. 
Wybitny film, taka sama rola Margot Robbie, najlepsza w jej niedługiej przecież karierze. Wybitne role drugoplanowe z Allison Janney na czele, która w roli matki Tonyi jest nie do rozpoznania. I nie wiem ostatecznie co wybija się na pierwszy plan w tej filmowej historii – smutek, czy humor, wściekłość na środowisko i tego głupiego męża, czy żal do ludzi, którzy na początku nie wykorzystali takiego potencjału (który przecież był!).

9/10 - rewelacyjny

Czas trwania: 119 min
Gatunek: dramat, sportowy, biograficzny
Reżyseria: Craig Gillespie
Scenariusz: Steven Rogers
Obsada: Margot Robbie, Bobby Cannavale, Sebastian Stan, Allison Janney, Julianne Nicholson
Zdjęcia: Nicolas Karakatsanis
Muzyka: Peter Nashel