Mötley Crüe i Neil Strauss / Brud

Nigdy tego nie zapomnę. Otwieram Brud na pierwszej stronie, a tam taka informacja: „Tę książkę dedykujemy naszym żonom i dzieciom – z nadzieją, że może wybaczą nam, co zrobiliśmy”. I z miejsca odchylam głowę, zaskoczony. Niebywałe, myślę. To pokorne wyznanie zbija mnie z tropu już na starcie, jestem bowiem przygotowany na jakieś efekciarskie wejście, które rozpocznie niekończący się strumień samochwały z ilości wytrąbionej gorzały, wciągniętego koksu i obolałych od chędożenia jąder. To zaskoczenie bez grama przesady, wszak Mötley Crüe to ostatnia kapela, po której można byłoby spodziewać się takiej dedykacji. A to tylko wierzchołek góry, kiedy mowa o zaskoczeniach.

Nie pamiętam już, bowiem przeszło dziesięć lat temu to było, kiedy i jak trafiła do mnie ta autobiografia w oryginale. Pamiętam tylko, że jednego ponurego, deszczowego dnia wcale nie chciało mi się myśleć o robocie; paliłem papierosy, wgapiony w deszcz, kiedy owa biografia przybyła po polsku, żebym zrecenzował. Znałem ją już wówczas bardzo dobrze. Bo to jedna z tych rzadkich książek, które trudno zapomnieć.

No dobra, pomyślałem. Wyciągnąłem wtedy z lodówki flaszkę ginu oraz tonik, jakimś cudem pięć browarów też tam stało po sąsiedzku. Wziąłem to wszystko do salonu, odpaliłem pierwsze piwo i wziąłem się do lektury…

Daj mi z liścia jeśli się mylę, ale chyba nic bardziej nie kojarzy się z hasłem „sex, drugs & rock’n’roll” niż czwórka tych natapirowanych, rozegzaltowanych kolesi, których muzyka stanowiła przedłużenie ich wywrotowego stylu życia. Tu nie było ściemy, bowiem tylko z taką „filozofią” można było nagrywać kawałki w rodzaju Kickstart My Heart – hedonizm przetykać na sztos, żeby potem wyjść na scenę i dać upust swemu wiecznie głodnemu ego. I choć Brud z rozbrajającą szczerością odsłania pokręcone zaplecza sterty skandali oraz daje powody, aby wiele legend, które narosły wokół kapeli, brać na serio, co umacnia tym samym jej status jako jednej z najbardziej psychicznie wygiętych, jakie kiedykolwiek działały na tym padole, wspomniana dedykacja to żaden tani chwyt. To ładunek emocji w pigułce, który w doskonały sposób ustala ton przyszłej opowieści – barwnej, choć często gorzkiej historii o poszukiwaniu równowagi między artystycznym spełnieniem, a stabilnym życiem osobistym.

Wydawałoby się, że kiedy osiągnie się sukces na miarę Mötley Crüe w połowie lat 80. – rzesza fanów, miliony sprzedanych płyt oraz wypełnione po brzegi stadiony – powinno się mieć już tylko powody do dumy. Wydawałoby się. Ale jeśli miało się takie dzieciństwo, jak basista Nikki Sixx albo wokalista Vince Neil – delikatnie mówiąc, trudne – sprawa nie jest taka prosta. Można uciekać od bycia szarakiem podbijającym kartę na zakładzie albo rekompensować sobie kompleksy wianuszkiem groupies. Ale to jednak na dłuższą metę nie działa. Lęk przed spojrzeniem na siebie trzeźwym okiem to bolączka wielu gwiazd rocka, i co w tym tekście rusza najmocniej, to fakt, że, podobnie jak w muzyce, Mötley Crüe również tu idą na całość, rozumieją bowiem istotę autobiografii, wiedzą, co tchnie ducha w historię, da jej prawdziwego kopa. Mają odwagę odsłonić się jako zwykłe, pogubione i nieporadne jednostki; opowiedzieć o bolesnym procesie budowania wewnętrznej integralności, konfrontacjach z tytułowym brudem, który regularnie zamiatali pod dywan sławy i dekadenckich wojaży. Ich wspomnienia – od czasu wczesnego dzieciństwa, przez założenie kapeli, sięgania wyżyn popularności, na porażkach artystycznych i osobistych z lat 90. skończywszy – poruszają, śmieszą, dają do myślenia, żenują a i nieraz jeżą włos na głowie, pozwalając zobaczyć, że cała ta suto zakrapiana impreza rzadko kiedy była fajną, świadomie uprawianą zabawą, a częściej rezultatem infantylnej impulsywności, emocjonalnych deficytów i nieuświadomionych lęków. Och, że też Sixx do dziś żyje to chyba rzeczywiście cud. A że nie Neil nie gnije do dziś w pierdlu, że Mick Mars nie kona na marskość wątroby…

Świadomie unikam tu przytaczania szczegółów, bowiem gdybym zaczął nie miałoby to końca. Brud dzięki nieocenionemu wkładowi świetnego redaktora – Neila Straussa, zderza ze sobą cztery punkty widzenia, co sprawia, że ta czterogłosowa narracja, niczym w kalejdoskopie, wciąż zmienia formę; nabiera kształtu, żeby za moment rozpaść się i rozpocząć na nowo, bo głos zabiera ktoś drugi. Wszystko jest tu fragmentem, migawką, jakby odłamkami rozbitego niegdyś na imprezie lustra, które po latach każdy z muzyków podnosi indywidualnie i przegląda się w nich. Genialny zamysł. Pokazuje jak mimo kolektywnej determinacji, aby sięgnąć szczytu, różni są ci ludzie – ich temperamenty, potrzeby, zainteresowania i marzenia. Jednak przede wszystkim ukazuje, jak rozpieszczeni wielkim sukcesem, od nadmiaru adrenaliny, heroiny i whisky, zapomnieli co było ich największą pasją, a przecież było nią granie, czysta radocha z walnięcia w werbel albo szarpnięcie po strunach. Jak na tym wyszli, ile stracili, co zyskali – to są w toku lektury pytania coraz trudniejsze, ale muzycy do samego końca nie tracą zadziory.

Wzorowo zrobiona robota.

Jacek Szafranowicz