Snowtown

Po takich filmach recenzenci zwykli pisać, że „trzeba wziąć prysznic”. Jednak po pełnometrażowym debiucie Justina Kurzela zwykły prysznic nie wystarczy. Nie pomoże nawet tygodniowa kąpiel, bo film opisujący morderstwa w Snowtown (które miały miejsce między sierpniem 1992 a majem 1999 roku w okolicach Adelaide w Południowej Australii) zostanie z widzem na zawsze. Przylepi się do nas brud z tego zbrukanego śmiercią miejsca, dłonie będą się lepić, a w ustach będziemy czuć nieprzyjemny posmak zgnilizny. Snowtown tak właśnie działa. To nie tylko filmowe obrazki, patologiczne porno, ale też rodzaj gęstej atmosfery, która otacza widza, sposób filmowania i pewne towarzyszące w trakcie przeświadczenie, że nie macie siły wstać i wyjść. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że Snowtown jest tak pociągający. O, nie. To obraz wręcz odpychający, a jednak tkwimy w nim dokładnie tak, jak tkwił w tym życiu Jamie Vlassakis (wcielił się w niego debiutujący na ekranie Lucas Pittaway).

Żeby postarać się przedstawić przerażający ogrom społecznego zwyrodnienia, trzeba nakreślić tło towarzyszące tej opowieści. Akcja rozgrywa się na peryferiach Adelaide w biednej dzielnicy, którą z ochotą by sfilmował Harmony Korine. Pomimo że estetyka Korine’a, a w szczególności ta z jego debiutu Skrawki (Gummo), rzeczywiście pasuje do Snowtown, to jednak w Skrawkach można było się pokusić o znalezienie jakiegoś pierwiastka dobra. Tutaj, u Justina Kurzela wszystko jest przepełnione złem. Głównym bohaterem jest Jamie, który wychowuje się z trójką braci i samotną matką, która częściej przebywa na orbicie okołoziemskiej niż w domowych pieleszach. I wcale nie było mi spieszno do wyrokowania, że incydent z molestowaniem chłopców przez sąsiada stał się przyczynkiem kolejnych dramatycznych wydarzeń. Od początku bowiem czuć, że to nie pojedynczy epizod. Wszechogarniająca nieprawość tkwi w tym miejscu i ludziach od dawna.

Po tym jak chłopcy (z wkraczającym w dorosły wiek Jamiem) zostali wykorzystani, do rodziny „przyczepił się”, jak się okazało na stałe, John. Charyzmatyczny, pewny siebie, sadysta, psychopata, morderca. To on wypełnił świat Jamiego. Chłopak wielbił, a nawet czcił mężczyznę (prawdziwy John Bunting nie górował posturą, był nawet skromnej budowy ciała, ale cechowała go duża sprawność przy manipulowaniu ludźmi). To podatny grunt dla wytworzenia się zażyłości o charakterze uczeń, mistrz. Sam Bunting miał, według biegłych, kompleks Boga. Kazał ofiarom w ostatnich sekundach życia zwracać się do niego: „Mój panie”. W jednej scenie reżyser ujął to zachowanie w momencie, gdy Bunting przedłuża cierpienie i agonię ofiary, każąc zluzować pętle na szyi (kilkukrotnie), po czym ponownie ją zaciskać.

John Bunting „zajął” się więc sąsiadem i innymi mieszkańcami z okolic, choćby podejrzewanymi o czyny niegodne. Wystarczyły również inne seksualne preferencje. Ginęli najbliżsi, którzy tknęli Jamiego, sąsiedzi, wytypowani przez Johna i jego prawą rękę, Roberta Wagnera. Seryjni mordercy chowali ciała w beczkach w opuszczonym banku w Snowtown. Dość osobliwym w przypadku morderstw ze Snowtown, było to, że ofiary i mordercy pochodzili z jednej, odizolowanej społecznie, grupy. W Stanach Zjednoczonych Ameryki używa się do określenia tej grupy nazwy white trash. Słabo wykształceni (albo w ogóle) o najniższych dochodach (często żadnych) prezentujący najczęściej zachowania dysfunkcyjne i aspołeczne. Tutaj dochodzi wytarcie do cna empatii przeze ciąg zaburzeń emocjonalnych, psychicznych i rzecz jasna szereg wynaturzeń.

Jednak nie same morderstwa są tu ważne dla istoty utworu, a destrukcyjny wpływ jednostki na będącego pod jego wpływem zalęknionego, zranionego młodego człowieka. Jamie jest otoczony przemocą, brutalnością, ale też swojego rodzaju zasłoną dymną, przed światem zewnętrznym. I to jest chyba jeden z ważniejszych elementów tej historii. Jamie nie mógł zobaczyć innego rodzaju ludzi, ciepłych, opiekuńczych, nie rozmawiał ze specjalistami po molestowaniu (przynajmniej tak to przedstawia Kurzel). Otacza go, od początku, ludzkie zezwierzęcenie.

Justin Kurzel nakręcił film niewygodny, dojmująco realistyczny (Kurzel wychował się w tej okolicy, do filmu zaangażował w większości naturszczyków, również dorastających w pobliżu Snowtown), gdzie jako widz możesz się wręcz zakrztusić wspomnianą patologią. Gęsty, mroczny, z zatartą granicą między sprawcą, a ofiarą. Świdruje umysł jak jazgot muzyki, której nie lubisz i nie akceptujesz. Jednocześnie jest niezwykle beznamiętny i zimny. Przy takich samych emocjach twórca pokazuje pedofilie, akty kazirodcze, morderstwa, ćwiartowanie kangurów, chłodny wzrok mordercy, który ogląda telewizję, a minutę później prezentuje zwłoki w szopie. Tu wszystko co najgorsze dzieje się bez wciągania wydarzeń w mocniejszą tonację przez dodatkowe środki formalne. Zbrodnia rozgrywa się w środku dnia, brat gwałci brata na podłodze w poniedziałek przed południem, rodzina je obiad przy stole z mordercami.

Pamiętajmy, że Snowtown to tylko kawałek kryminalnej historii, raptem kilka z kilkunastu morderstw, bez momentu zatrzymania i osądzenia. Sprawców ujęto, odnaleziono 12 zwłok, w tym najbliższych Jamiego. Biseksualny Robert Wagner powiedział, siedząc na ławie oskarżonych, że zajął się pedofilami, bo władze nic z tym nie robiły. Jednocześnie wypada wspomnieć, choć film jasno tego nie wskazuje, że herszt grupy John Justin Bunting został zgwałcony w wieku 8 lat…

Patryk Karwowski

Czas trwania: 119 min
Gatunek: thriller, dramat
Reżyseria: Justin Kurzel
Scenariusz: Shaun Grant, Justin Kurzel, Debi Marshall, Andrew McGarry
Obsada: Lucas Pittaway, Daniel Henshall, Aaron Viergever, Louise Harris
Zdjęcia: Adam Arkapaw
Muzyka: Jed Kurzel