Diabelski pył

Na początku świata,
w czasach czerwonego światła.
Pustynny wiatr, Soupa, był człowiekiem takim jak my.
Do czasu nieszczęścia.
Wtedy to wyrosły mu skrzydła i odleciał. Jak ptak.
Stał się łowcą.

Tak jak jastrząb zaczął szukać swojej ofiary.
Szukając schronienia w najdalszych zakątkach świata gdzie magia nadal istnieje.
Jednak będąc kiedyś człowiekiem nadal cierpi z powodu ludzkich namiętności.
Czasami leci pełen gniewu i spada w dół niczym dziecko, wyładowując swój gniew w kierunku ziemi.
Lud Wielkiej Namibii ma inne imię na te okrutne wiatry, które wieją znikąd.
Zwą je Diabelskim Pyłem.


Zawsze sądziłem, że jestem odporny na hipnozę, ale podczas oglądania Diabelskiego pyłu miałem wrażenie, że Richardowi Stanleyowi, twórcy, który autorski język wzniósł na wyjątkowy poziom, udało się mnie zahipnotyzować. Jak inaczej tłumaczyć fakt, że tytuł wyglądający na pierwszy rzut oka na taniutką B klasę kupiłem jako epicki wielowymiarowy obraz o walce dobra ze złem? Odebrałem go jako film o wielkich ambicjach nakręcony niczym prorocza wizja, mocno zakorzeniony w najnowszej historii Czarnego Lądu z akcją osadzoną w czasach Apartheidu, ale i odwołujący się do lokalnego mistycyzmu.Richard Stanley prowadzi fabułę na pograniczu snu (odwołując się choćby do wstępu zaczerpniętego wprost ze słów narratora), a przepowiednia do snu nas wprowadza. Od momentu, gdy na teren Namibii wkracza diabeł pod postacią odzianego w zniszczony prochowiec przystojnego, postawnego mężczyzny, we śnie będziemy brodzić razem z kilkoma filmowymi bohaterami.Diabeł nie na darmo wybrał tę część globu. „Módlcie się o wodę” – głoszą napisy, bydło pada, ludzie uciekają, kraj targany jest przewrotami, ONZ się wycofuje. Z Bethany, w którym rozegra się akcja, raczej się wyjeżdża, niż do niego zmierza. Ale nie on, bo książę ciemności szuka właśnie takich miejsc. Szuka zwątpienia, ludzi na krawędzi, takich jak Wendy (Chelsea Field), która ucieka od męża i próbuje targnąć się na życie. Przemierzając spaloną słońcem krainę Wendy zabiera kroczącego po krawędzi szosy mężczyznę w prochowcu.

Po sukcesie post-apokaliptycznego Hardware, który po dziś dzień wznoszony jest przez miłośników kina gatunku do miana obrazu kultowego, i tym razem zaspokoił swoich fanów. Nakręcił obraz wizjonerski absolutnie nie oglądając się na to, co może zaoferować skąpy budżet czy wymogi produkcyjne. Mając u boku operatora artystę Stevena Chiversa, z którym pracował przy okazji Hardware (związanego na co dzień z przemysłem muzycznym. W swoim portfolio Chivers ma głównie teledyski), przestawił sugestywną wizję świata chylącego się ku upadkowi. Zdjęcia do filmu wyglądają rzeczywiście jak co rusz przysypywane tumanami diabelskiego pyłu, a kolejne kadry ogląda się jak wysmakowane zdjęcia z Polaroidu (używanego zresztą przez antagonistę). Wskazać przy tym trzeba nieprzejednaną oniryczną atmosferę, która wynika nie tylko ze wspomnianych środków formalnych, ale i ze scenariusza, który napisał Richard Stanley. Odwołał się w nim przede wszystkim do afrykańskich wierzeń, a inspirował się głównie legendą o Nhadiepie, pustynnym demonie, seryjnym zabójcy z Południowej Afryki, którego nigdy nie udało się złapać (władze wprawdzie przedstawiły zwłoki pewnego mężczyzny twierdząc, że to morderca, ale wątpliwości pozostały).


Richard Stanley ponownie (po Hardware) stworzył filmową hybrydę. Odwołując się do kina artystycznego wspiera się kinem europejskim, używa westernu, wciąga do fabuły politykę (odniesienia do walki z Apartheidem mają bardzo osobiste korzenie. Rodzicie Richarda Stanleya byli w tę walkę bardzo zaangażowani, więc tło wydarzeń wypada uznać za leżące szczególnie na sercu twórcy). Wszystko ubiera w szaty horroru. Nielichym trzeba być sztukmistrzem, by nie pogubić się we własnych pomysłach. Nie mogę się przy tym zgodzić jakoby Diabelski pył był przy tym dziełem niezwykle pretensjonalnym. Nawet jeżeli w słowie pretensjonalność chciałoby się zamknąć użytą w filmie przesadną symbolikę lub opowieść narratora o diabelskim pyle, to ja uznałbym to tylko za niewątpliwe atuty produkcji. Te elementy powodują, że mamy do czynienia z filmem niepodobnym do żadnego innego. Czy pretensjonalność to wada w przypadku posługiwania się tak wyodrębnionym autorskim podpisem? Nie sądzę. Gatunek, który uprawia reżyser jest dość pojemny i wkładając do niego wszystkie wymienione przeze mnie składniki (horror, magia, apokalipsa, religia) można śmiało nazwać go przede wszystkim wizjonerskim.

Do historii przeszły problemy przy produkcji, a nawet te bledną przy kolejnych związanych z postprodukcją. Przepychanki pomiędzy wytwórniami, które miały swój udział przy produkcji z pewnością nie pomagały Stanleyowi przy kręceniu. Jedni chcieli więcej przemocy, drudzy mniej seksu. Koprodukcja wytwórni amerykańskiej (Miramax) z brytyjskim Channel 4 stworzyło front, na którym starły się wizje o ostateczny kształt filmu. Postprodukcja? Wystarczy wspomnieć, że w czasie festiwalowej drogi filmu istniało już jego pięć wersji zaczynając od 87 minut, kończąc na oryginalnych 125 minutach…

Biorąc pod uwagę te wszystkie problemy docenić tylko trzeba pracę Richarda Stanleya i to, że utrzymał w ryzach historię i do końca starał się trzymać rękę na pulsie. Wizjonerzy nigdy nie mają łatwo, ale zawsze jest szansa, że stworzą coś unikatowego. Takim unikatem jest Diabelski pył.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 103 min
Gatunek: horror, western
Reżyseria: Richard Stanley
Scenariusz: Richard Stanley
Obsada: Robert John Burke, Chelsea Field, Zakes Mokae, John Matshikiza
Zdjęcia: Steven Chivers
Muzyka: Simon Boswell