Brightburn: Syn ciemności

Najkrócej rzecz ujmując Brightburn: Syn ciemności to parafraza klasycznego filmowego utworu Richarda Donnera pod tytułem Omen. W 1976 roku w satanistycznym horrorze wysoko postawiony polityk Robert Thorn (Gregory Peck) musiał zmierzyć się z własnym dzieckiem, pięcioletnim Damianem, w którego ciele do przejęcia władzy nad światem szykował się sam Szatan. Mniej więcej. Jednak Brandon Bryer, nastoletni bohater filmu Brightburn sygnowanego nazwiskami Gunn (producent James, scenarzyści Brian i Mark), nie potrzebuje wiernej niani, zastępu kultystów czy samej potężnej, demonicznej ręki, która mogła doprowadzić do śmierci ludzi zbliżających się do rozwikłania tajemnicy.

Brandon Bryer pochodzi z kosmosu. Mała kapsuła, raczej szalupa większego statku kosmicznego sprowadziła na ziemię niemowlę, które zostało przygarnięte przez farmerską rodzinę Bryerów. Tori (Elizabeth Banks) i Kyle (David Denman) otoczyli dziecko opieką, adoptowali, o statku nie szepnęli nikomu ani słowem i wszystko się jakoś układało, aż do dwunastych urodzin chłopca.

Brightburn trzeba docenić na kilku polach, ale przede wszystkim, że jako rodzinny projekt ma sporo uroku, który tutaj przychodzi w myśl szeroko rozumianego kina autorskiego. Brian i Mark Gunn razem z kuzynem Jamesem (reżyser dwóch części Strażników Galaktyki) zatrudnili raczej mało znanego reżysera Davida Yaroveskyego, by ten się nie stawiał i przedstawił pełną Gunnowską wizję. I jest to wizja o tyle ciekawa, że rozwodnione dzisiaj kino superbohaterskie (a kiedy takie nie było?) przedstawia w nieco innym świetle i wkracza na terytorium horroru. Brightburn bowiem to opowieść o wielkiej mocy i o dzieciaku, który chce ją wykorzystać w złym celu. Wyobraźcie sobie, że Kal-El stoi po ciemnej stronie. Kiepsko, prawda? Brandon Breyer ma podobne zdolności, ani myśli skupić się na ratowaniu słabszych i pragnie przejąć kontrolę nad światem. Na początku przeciwstawić mu się mogą tylko kochający rodzice. Yarovesky wsparty ciekawym scenariuszem dość odważnie interpretuje więc „wielką odpowiedzialność”, a tematyka nie tylko jest wyraźnie złakniona grozy, co wręcz odważnie czerpie z estetyki gore. Wprawdzie to dwie – trzy sceny, ale ich wykonanie przypomina, że James Gunn (a rozumiem, że to on w głównej mierze decydował o ostatecznym gatunkowym sznycie i kierunku jaki obrała historia, włącznie z finałem, który stoi na bakier z hollywoodzkimi rozwiązaniami) gustuje w makabrze. Oba nurty (horror wespół z kinem superbohaterskim), choć połączone zgrabnie i mają swoje momenty, to utykają przy kwestii napięcia i wybrakowanej dramaturgii. Jest tak paradoksalnie przez element, który z reguły jest widziany jako atut, czyli przez tempo i czas 90 minut. Przy opowieści, gdzie główną rolę odgrywa rodzina, jej zażyłość nie została moim zdaniem należycie przedstawiona. A przecież widz powinien czuć więź między dzieckiem i rodzicami, żeby później zrozumieć tragizm kolejnych wydarzeń (tak jak w przypadku Roberta Thorna, który chciał zabić swojego syna). Sądzę, że dodanie kilkunastu minut mogłoby tylko wpłynąć na plus produkcji.

Jednak Brightburn to wciąż ciekawa alternatywa, miła odskocznia od schematu i reguł, które ustanowił Marvel. Osobiście chciałbym, żeby Bryan Bradley (ironii dodaje fakt, że Jackson A. Dunn, który wcielił się w tę rolę, grał 12-letnią wersję Ant-Mana u braci Russo) ze swoim koszmarnym strojem, w przybrudzonym kapturze starł się z którymś z „bohaterów” w skrojonym na miarę kolorowym uniformie i rozsmarował go o posadzkę, tak jak czynił to z kilkoma postaciami w swoim pierwszym filmie, mimo wszystko mam nadzieję, że nie ostatnim.

Za seans dziękuję sieci kin

6/10 - niezły

Czas trwania: 91 min
Gatunek: horror, sci-fi
Reżyseria: David Yarovesky
Scenariusz: Brian Gunn, Mark Gunn
Obsada: Elizabeth Banks, David Denman, Jackson A. Dunn, Emmie Hunter, Matt Jones
Zdjęcia: Michael Dallatorre
Muzyka: Tim Williams