Oscary 2018

Nie mogło zabraknąć tego wpisu, tak jak nie może przecież zabraknąć zwyczajowych komentarzy o „poprawności politycznej”, „ustawionej ceremonii”, „kogo to obchodzi” czy mojego ulubionego od zawsze, takiego, po którym mam ochotę wypłacić srogiego liścia za podobne głupie gadanie: „Gdyby był czarnym gejem, to by Oskara zdobył, a tak…”. 

Przejdźmy do konkretów. Spekulacje kto wygra i tym samym obstawianie zwycięzców równa się wysłaniu losu w kolekturze. Zdarzyć się może wszystko, a już sama nominacja powinna być traktowana jako zwycięstwo. Jestem zresztą przekonany, że dla tych, którzy pojawiają się daleko na napisach końcowych (dorzucających cegiełkę do produkcji), nominacja jest wielkim wyróżnieniem. Dlatego przy tym wpisie ograniczyłbym się chętnie do dokończenia (wielokrotnie) zdania rozpoczynającego się od: „Chciałbym…”. 

Chciałbym więc, by nagrodę w najważniejszej kategorii wygrały Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri, bo serce bije w tym filmie z każdej strony i w kierunku wszystkich pojawiających się na ekranie bohaterów, nawet tych, których na początku odczytywaliśmy jako postaci negatywne. Ale nie tylko Trzy billboardy zasłużyły na zwycięstwo, bo i Nić widmo był obrazem szczególnym, zdradliwym i nieco wampirycznym. Natomiast wielką niespodzianką (tak może się stać!) będzie statuetka dla niedocenionej moim zdaniem Dunkierki, która była dramatem, kinem wojennym, ale i horrorem. Minimum słów przy maksimum emocji.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy. Walka powinna rozegrać się między Danielem Day-Lewisem, a Timothée Chalametem. Dojrzałość kontra młodość wypada tu tylko w kwestii wieku obu aktorów, bo już role są w obu przypadkach tak samo wymagające. Nie wyobrażam sobie kto inny mógłby udźwignąć scenę „ostatniego posiłku” w Nici widmo, ale jednocześnie wolałbym, by statuetkę zgarnął ktoś z młodszym aktorskim stażem. Myślę zresztą, że Daniel też byłby zadowolony, bo Timothée Chalamet to przecież objawienie tego roku nie tylko dlatego, że Tamte dni, tamte noce były filmem wymagającym, a dlatego, że jak na swój młody wiek, zagrał wyjątkowo poważnie, szczerze i naturalnie. No i biła od niego młodość tamtych lat.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa. Wręczyłbym ją oczywiście Margot Robbie, ale bałbym się spojrzeć w oczy Frances McDormand, bo pewnie dostałbym takiego liścia, że poleciałbym pod pierwszy billboard. Ale ja lubię takie niespodzianki (Margot jako piękne brzydkie kaczątko tej ceremonii, aktorka, modelka, Legion samobójców, Tarzan, itd.). Na domiar złego jest jeszcze Meryl Streep. I dziwią mnie głosy, że Meryl Streep niby nie, bo niby za jaką scenę w Czwartej władzy? Czwarta władza to obraz zmiany całego ducha kobiety, przez całe dwie godziny seansu.

Najlepszy aktor drugoplanowy. Ech. Jest Sam Rockwell i Willem Dafoe. Rzucę kośćmi i niech się dzieje. Najlepiej, żeby wyszli obaj Dafoe zgarnie głowę ze statuetki, Rockwell resztę figurki. To będzie wyjątkowo mocny pojedynek.

Najlepsza aktorka drugoplanowa. Tu kolejny dylemat, bo i Lensley Melville (Nić widmo) i Allison Jeeaneh (I, Tonya) zasłużyły na nagrodę: pierwsza jako niezwykła opiekunka, strażnik młości, druga na drodze bez miłości, ku sportowym sukcesom córki. Dwie twarde, niecodzienne role.

Najlepszy reżyser. Tak, chciałbym, żeby Nolan zgarnął statuetkę, bo udowodnił, że kino wojenne, to nie tylko niekończąca się kawalkada wybuchów, ale przede wszystkim, moment przed, horror wyczekiwania na śmierć, dwugodzinna pełna napięcia chwila, gdy topór wisi nad głową, na leciwej, starej linie. No i sam aspekt realizacyjny, podział na ląd, morze i powietrze, sprzężenie akcji filmowej, hołubienie staroszkolnym metodom. Wszystko w punkt.

Najlepszy film nieanglojęzyczny chciałbym, żeby została rosyjska Niemiłość, w której stanem umysłu staje się tytułowa niemiłość, a nie sama Rosja, jak wskazują co niektórzy. Niemiłość z jej pustką, Instagramem i wpatrywaniem się bez końca w ekran, lustro i własne odbicie zamiast w drugiego, najbliższego nam człowieka. Najsmutniejszy film roku.

Z najlepszych oryginalnych piosenek znam jedną i mi się bardzo podoba. Melancholijna Mystery of love, w której mystery troszkę przykrywa istotę tej love. A co tam, niech wygra!

Najlepsza muzyka filmowa. Kurczę, ze mną to chyba jest większy problem, bo od kilku lat mam problemy z muzyką filmową, z jej wychwyceniem, opisaniem osobno w oderwaniu od filmu. Świetna była w Dunkierce, ale i piękne muzyczne tło towarzyszyło Trzem billboardom.

Najlepszy oryginalny scenariusz bez dwóch zdań należy do Martina McDonagha i opowieści o ludziach dobrych i złych, którzy też mają dobre serca, tylko troszkę przykurzone. Niezwykła historia z wieloma niespodziankami, ze strony bohaterów przede wszystkim. Tylko po filmie z wybitnym scenariuszem możesz powiedzieć kilka słów o każdym filmowym bohaterze. A po Trzech billboardach śmiało mogę napisać, znam ich wszystkich.

Najlepszy montaż – życzyłbym sobie kobietę na scenie, Tatianę S. Riegel i jej wirtuozerski popis hołdujący Chłopcom z ferajny Scorsese. Żywiołowo, energicznie, z potrzebnym tej historii zadziorem. Ja wiem, że Baby driver to przecież mistrzostwo, ale to wie każdy, łącznie z Baby, więc statuetka niczego nie zmienia. 

No i zdjęcia. Roger Deakins ze swoją cyber-love-epopeją, gdzie każde ujęcie to osobny wydruk do antyramy? A może Hoyte van Hoytema z tymi skupionymi twarzami biednych wyczekujących pomocy żołnierzy na plaży w Dunkierce? Stawiam na Deakinsa. Resztę kategorii pozostawiam ślepemu losowi. Zerknijcie raz jeszcze na zestawienie wśród nominowanych do nagrody za ’Najlepszy film roku’ wraz z moimi ocenami

(od najlepszego do najgorszego). Wychodzi na to, że zwycięzca rzeczywiście jest jeden.

MIEJSCE 1

Jest taka mieścinka Ebbing w stanie Missouri, gdzie na jednej z lokalnych dróg (tych mniej uczęszczanych) stoją trzy zapuszczone billboardy. Stoją tak od kilku dekad na wybrakowanych już systemach. I gdyby nie Mildred Hayes (Frances McDormand), pewnie stałyby kolejne lata wyglądem przypominając te wszystkie konstrukcje z filmów postapo, na które wdarła się natura pnąc się po nich do góry. Mildred ma dość opieszałości policji w sprawie zabójstwa córki. Mija siedem miesięcy, a sprawa nie ruszyła z miejsca. Wykupuje powierzchnię reklamową na rok i zadaje na nich prowokacyjne pytania szeryfowi (Woody Harrelson) pogrubionym Arialem na czerwonym tle. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 2

Poważany krawiec Reynolds Woodcock (Daniel Day Lewis), zadeklarowany kawaler, nieustannie z siostrą przy boku, bardzo kapryśny, którego życie wytyczone jest ciągiem rutynowych kroków, zakochuje się w Almie (Vicky Krieps) – dziewczynie z dalekiej z prowincji. Troszkę charakternej, z własnym zdaniem, humorami, która zapatrzona w Reynoldsa staje się jego muzą i wywraca świat dystyngowanych sukien na lewą stronę. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 3

Być może słowa: „Są smutniejsze rzeczy, niż wojna” w ustach jeszcze przez chwilę niepełnoletniej Lady Bird są trochę niefrasobliwe, to jednak oddają całą naturę jej potarganej emocjami młodej wciąż duszy. Lady Bird to rodzina, serce, szczerość. To historia pełna ciepła i dobrodusznych ludzi. W pewnym momencie ta indie-perła, liryczny komediodramat o nastoletnich rodzinnych wyłomach, pierwszych pocałunkach, przypomina to, co najbardziej czułe w scenariuszu Martina McDonagha (Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri). Lady Bird jest naturalny i autentyczny jak życie dziewczyny, która chciałaby coś przeżyć. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 4

Jako film Dunkierka jest dziełem niemalże wybitny, w którym czujesz bardzo mocno co czai się za pobliskimi wydmami. I to jest największa siła drzemiąca w obrazie, definiująca ucieczkę jako początek. Wojna bowiem nie kończy się na napisach, a ostatnie obrazki i puste plaże to tylko wstęp do kolejnych krwawych wydarzeń. Jako kino wojenne Dunkierka jest bardzo skromna i pozbawiona jakichkolwiek oznak patosu. To Nolan zupełnie inny. Pochmurny, wyczekujący kuli, bomby, czegokolwiek co skróci to oczekiwanie na plaży. Od pierwszych scen w rytm przyśpieszającego taktu wybijanego przez zegar wiemy w jak bardzo złym położeniu są żołnierze i jak bardzo wszyscy muszą się spieszyć. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 5

Luca Guadagnino dał wszystkim lekcję, jak opowiadać szczerze, intymnie i czule zarazem. Pokazał też jak powinno wyglądać dzieło niezwykle sensualne, gęste, ale też przedstawiające niezwykły czas i miejsce. To wakacje 17-letniego Elio (fantastyczny w tej roli Timothée Chalamet), niezwykle bystrego, oczytanego chłopaka, który mieszka na włoskiej prowincji w urokliwej posiadłości razem z rodzicami ze środowiska uniwersyteckiego. Jak co roku, do ojca profesora przyjeżdża gość z innej uczelni pomagać w pracy naukowej. Tego lata progi domu Perlmanów przestąpi Olivier (Armie Hammer). Przystojny, wysportowany Amerykanin, który kradnie czas i serca. Jednak nie od razu. To napięcie, podsycanie, spojrzenia, gesty stanowią o napięciu i intymnej sile tego filmu. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 6

Chris (Daniel Kaluuya) i Rose (Allison Williams) są parą. Kochają się. Żyją sobie, mają pasje, psa. Przyszedł czas, by Chris poznał rodzinę Rose. Aha, on jest czarnoskóry, ona białą dziewczyną, która nie zdążyła powiadomić rodziców o drobnym szczególe związanym z kolorem skóry lubego. Hej, ale czy to jest szczególnie ważne? Dzisiaj? Dla utrzymania w ryzach reżyserskiego konceptu, owszem. Jest to o tyle ważne, że całość niestety nie ma prawa wyjść poza ramy złożonego ze znanych schematów dreszczowca. Niestety. Zaskakujący, oryginalny, mroczny, tak o nim piszą. Prawda jest taka, że Get Out jest co najwyżej dobry i to głównie w finale. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 7

Steven Spielberg w swojej Czwartej władzy ugryzł kilka tematów i każdemu z nich poświęcił tyle czasu, żebyśmy poznali dylematy bohaterów, problemy, racje i w końcu stanęli przed tymi samymi trudnymi wyborami. Wykorzystał również fenomenalnie aktorów, którzy odegrali najważniejsze tutaj filmowe role i miałem wrażenie, że w szczególny sposób, dzięki swojej charyzmie oddziaływali oni na każdego na filmowym planie. A jakim szczęściem jest mieć w obsadzie Meryl Streep i Toma Hanksa wiedział doskonale Spielberg i pokazał to już w pierwszej scenie z udziałem obojga. Niby nic, niby zwykła pogawędka przy stole w restauracji, a i widz i zapewne wszyscy z ekipy realizacyjnej oczu nie mogli oderwać od tego jednego długiego ujęcia… CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 8

Czas mroku to czas Oldmana, którego niewątpliwy aktorski talent jest napędzany w większości scen przez niewiarygodną wręcz charakteryzację. Przez to całość nadrabia, bo gros gestów i mimika idealnie współgrają z kostiumem i maską stworzoną przez cały realizatorski sztab. Postać przykuwa uwagę odwracając ją tym samym od rzeczy ważniejszych dla tego filmu, a które z pewnością Joe Wright również chciał odpowiednio zaintonować. Słabo więc wypadł cały drugi plan przyćmiony Oldmanem, realizacją i familijnym dramatem (czasem nawet o komicznym wydźwięku, któremu bliżej do Jak zostać królem) nie pasującym absolutnie do grozy sytuacji. CAŁA RECENZJA TUTAJ

MIEJSCE 9

Podczas gdy Elisa próbowała ze stworem walczyć o prawo do miłości, ja walczyłem ze snem, jak zwykle na filmie Guillermo del Toro. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego Meksykanin dostaje takie budżety na kolejne baśnie dla dorosłych. Widocznie jest popyt na ucieczkę w świat baśni, a widzowie potrzebują czegoś co stoi w rozkroku pomiędzy kinem dla dorosłych, a ostatnim echem z ich dzieciństwa. Ja niezmiennie stoję na pozycji znudzonego widza, który nie może chwycić się czegokolwiek i uznać to za ciekawe. Już sama estetyka stoi całkiem niedaleko Amelii Jean-Pierre Jeuneta (to mój kolejny „ulubiony” film) i stanowi wypadkową narcystycznych uniesień scenografa z całą masą bibelotów rozstawianych z pewnością przez kilka dni w celu uzyskania potrzebnego cudacznego przepychu. Bogaty wystrój wcale nie musi oznaczać, że interesujący. CAŁA RECENZJA TUTAJ