Zniewolony (2013)

Z reżyserem Stevem McQueenem pierwszy raz miałem kontakt podczas seansu Wstydu. Kawał porządnego kina. Obraz o niebezpiecznych żądzach, tłumionych z jednej strony, a spuszczanych ze smyczy z drugiej. Michael Fassbender grający tam główną rolę doskonale pokazał człowieka naładowanego do granic możliwości przez własną chuć. To był świetny film. Wiedziałem, że prędzej czy później reżyser tego formatu będzie się musiał rozprawić z brzemieniem, które nosi w sercu. Nie chcę napisać, że był winien cokolwiek afro-amerykanom. Chcę napisać, że rozumiem lub wydaje mi się, że rozumiem, dlaczego to zrobił. Miał taką możliwość, miał zaufanie producentów, chciał pokazać kurewstwo raz jeszcze, bo tak trzeba.

Trzeba co jakiś czas przypominać ludzkości o zbrodniach. Tak samo jak trzeba robić filmy o obozach zagłady, o masakrach Indian. Niektórzy ludzie bardziej niż inni czują potrzebę mówienia o tym. Gdybym był reżyserem i był na odpowiednim etapie „rozpoznawalności” ze swoją pracą, też bym wziął na patelnię temat, który cały czas ciąży mi tak mocno. Zekranizowałbym i pokazał światu po raz kolejny podłość i masakrę jakiej dokonali Niemcy na moim narodzie. Dlatego tak łatwo mi uwierzyć w szczerość intencji McQueena. I od razu napiszę, NIE, nie wierzę, że zamysły McQueena były zgoła inne, tzn. podyktowane czysto komercyjnymi zapędami. Podszytymi chęcią przypodobania się Akademii, która już dawno nie dała najważniejszej filmowej nagrody dla obrazu o uciśnionych.

3

I nijak nie trafiają do mnie teksty w stylu, że to kolejny film, w którym gloryfikują czarnoskórych ludzi, że niech nie przesadzają, iż mieli tak źle. Czytałem parę takich zdań w różnych blogowych recenzjach i to, że się nie zgadzam to mało powiedziane. Zawsze wolałem stanąć po stronie słabszego. Zawsze podczas dziecięcych zabaw byłem Indianinem. Zawsze uciekałem, rzadko goniłem. Zawsze wolałem planować ucieczkę, niż pilnować osadzonego. Kolejny film, w którym „biją czarnych”? Jak zrobią film o biciu białych, też będę im współczuć. Też mieli źle, gdzieś na świecie. Zniewolony to film o białych bydlakach, o człowieku zabranym z ulicy i wywiezionym na inną planetę. Świat bólu, okrucieństwa i olbrzymiej niesprawiedliwości.

Zapomnijmy na chwilę, że jest czarnoskóry.

Główny bohater, Solomon Northup, ojciec i mąż. Zamieszkujący miasto Waszyngton. Jest szanowanym obywatelem w swoim mieście. Jest wykształcony, utalentowany, gra na skrzypcach. Korzysta z wszelkich dóbr na jakie mogą sobie pozwolić ludzie jego pokroju. Restauracje, butiki i tym podobne. Dlaczego nie? Przecież żyje w tym społeczeństwie, zarabia, więc wydaje. Podstępem, na zakrapianej kolacji, zostaje tuż po niej obezwładniony, porwany i sprzedany. Tak, sprzedany. Do zupełnie innego świata. Tak jakby istniała możliwość obecnie porwać kogokolwiek z nas i sprzedać go na Marsa, gdzie ów, zaludniony jest przez ludzi, którzy uznają inne prawo. Prawo posiadania drugiego człowieka na własność.

Solomon będąc już pozbawiony własnej tożsamości na darmo próbuję wyjaśnić, że jest wolnym człowiekiem. Zostaje wtrącony do celi i w niedługim czasie przedstawiony pierwszym właścicielom. Na tym opiera się fabuła filmu. Główny bohater przez te 12 lat niewoli, tuła się od zarządcy po „pana”. Od mniej po bardziej okrutnego. Zawsze jest własnością. Pozycją na liście, numerem w notesie.

Reżyser pokazuje jeden wielki gnój, który niejeden z potomków zarządzających ówczesnymi farmami, chciałby wymazać z kart historii. Nie da się tego zrobić! Biczowaliście, kopaliście, pluliście, gwałciliście? To teraz patrzcie. A jest na co. Nie chodzi jednak tylko o ból fizyczny. Biczowanie w filmie jest pokazane w okrutny sposób. Napiszę więcej. Miałem nadzieję, że tego nie pokażą. Miałem nadzieję, że scena, gdy główny bohater jest zmuszony do wykonania kary na „ulubienicy” Patsey, nie będzie pokazana w ten sposób. Pierwsze razy pokazane z kamerą zwróconą  na twarz Solomona już są dobitne. Jednak gdy operator decyduje się pokazać ofiarę, mam dość. Budzi się we mnie rewolucjonista. I tak, chciałbym, żeby stało się tak jak mówi żona Edwina Eppsa „chciałbyś, żeby przyszli w nocy i poderżnęli nam gardła?”. Przydałoby się upuścić trochę krwi wielkim panom.

Także, biczowanie przeraża. Jednak w głowie nie mieści mi się tragedia rozgrywana w głowie ojca, który jest pozbawiony kontaktu z rodziną. Nie widzi jak dorastają dzieci, nie widzi pierwszych miłości, poważnych łez, małych szczęść, małych tragedii. Jest pozbawiony wszystkiego co najważniejsze. Dlatego właśnie scena, gdy dostaje skrzypce od pierwszego właściciela, Ford’a (w tej roli Benedict Cumberbatch), ze słowami „niech służą Tobie na długie lata w czasie służby u mnie”, jest tak przerażająca. I to spojrzenie Solomona. Radość, która pojawiła się na sekundę po otrzymaniu ukochanego przedmiotu, jest zrzucona do ciemnej piwnicy.

Jak na 20 milionów dolarów przeznaczonych na film, McQueen stworzył naprawdę bardzo dobrą produkcję. Zaczynając od aktorów. Solomon Thurpe, czyli Chiwetel Ejiofor, to chodzący kataklizm ludzkiej duszy. Swoją mimiką pokazał cały ból ojca bez dzieci, męża bez żony, człowieka bez wolności. Na początku niedowierzanie, niezrozumienie, później rozpacz, a w końcu gniew tak mocno wyśpiewany słowami:

Roll Jordan roll, Roll Jordan,
Roll Jordan roll, Roll Jordan,
I want to go to heaven when I die,
To hear Jordan roll.

Oprawcy (w tych rolach Benedict Cumberbatch, Paul Dano, Michael Fassbender), to istna menażeria dzikich zwierząt. I na nic się zdadzą piękne obrazki, gdy Ford wręcza wspomniane skrzypce swojemu pupilowi. Jest tak samo winien jak reszta. Ostatni ze wspomnianych. Fassbender grający Edwina Eppsa, to istne wcielenie zła. Interpretuje słowo boże na swój użytek. Własność i prawo posiadania to najwyższe uznawane przez niego dobro. Tak też traktuje swoich pracowników. Jak zwierzęta, bo właśnie zwierzętami dla niego są. Jednak oprócz tego, że Fassbender zagrał koncertowo, udało mu się dodatkowo w jego sadystycznej postaci zasiać ziarno… No właśnie, ziarno niepewności? Ciągle pijany, jak gdyby próbował spłukać alkoholem to co robi. Szalony i będący pewny siebie tylko w towarzystwie białych. Kolejna tragiczna postać. Bestia na pokaz, smutny człowiek w zaciszu swoich myśli.

Pojawiający się na chwilę Samuel Bass, czyli Brad Pitt, jawi się jako turysta w tym dziwnym świecie. Widzi, ale nie rozumie dlaczego ludzie tak postępują. Przewiduje nieuchronny koniec „złych” czasów. To najjaśniejszy punkt w dwunastoletniej drodze Solomona. Bass jest niejako małą oazą na pustyni. Solomon karmi nadzieję życiodajną wodą i idzie dalej przez swoje piekło.

Smutny to film, w którym ponury nastrój jest tylko spotęgowany ostrą jak brzytwa muzyką Hansa Zimmera. To nie tyle muzyka, co odgłosy z rzeźni. Krótkie, szybkie tony, przeplatające się z długimi dźwiękami z kontrabasu. Kompozytor wie jak zrobić muzykę, która odbiera nadzieję.

Nie chciałbym oceniać całego seansu z perspektywy otrzymanych nagród. Najważniejszy, Oscar, przyznany w tej najważniejszej kategorii był potrzebny, jednak nie konieczny dla rozgłosu. Film już i bez statuetki będzie pokazywany i rozpoznawany wszędzie. I dobrze. X muza ma między innymi, oprócz dawania rozrywki, przypominać historie, które wydarzyły się naprawdę. Przypominać tym, którzy nie pamiętają i tym, którzy chcą zapomnieć.

8/10 - bardzo dobry

Czas trwania: 133 min
Gatunek: Dramat, Biograficzny
Reżyseria: Steve McQueen
Scenariusz: John Ridley
Obsada: Chiwetel Ejiofor, Michael Fassbender, Benedict Cumberbatch, Paul Dano, Paul Giamatti, Lupita Nyong’o, Brad Pitt

Zdjęcia: Sean Bobbitt
Muzyka: Hans Zimmer