Brat z innej planety

John Sayles, wieczny bojownik na froncie kina niezależnego, już na początku swojej kariery potrafił zaintrygować widza. Jego trzeci pełnometrażowy film Brat z innej planety to science-fiction i jednocześnie ciekawa analiza amerykańskiego społeczeństwa. Tak robią najlepsze utwory, opowiadają swoją historię, a tuż obok odbijają w filmowym lustrze nasze skazy. Jest ich (skaz) sporo, ale Brat z innej planety jest na tyle uczciwy, a bohaterowie są przedstawieni z taką dozą empatii, że obraz Saylesa wcale nie stanowi jednego z tych filmów tylko i wyłącznie piętnujących ludzkie przywary.

Napisany i wyreżyserowany przez Johna Saylesa Brat z innej planety to opowieść o czarnoskórym mężczyźnie, niemowie, który nie różni się w żaden sposób od innych ludzi na ulicy. No, może te trzy palce przy stopach trochę go zdradzają. Ach. przybysz ma jeszcze pewien dar, potrafi leczyć rany i naprawiać sprzęt elektroniczny poprzez dotyk. Całkiem sporo przydatnych rzeczy. A jednak gdy niemy kosmita rozbija swój pojazd w Wielkim Jabłku trudno mu się w metropolii odnaleźć, bo film Saylesa to przede wszystkim metafora. opowieść o ludzkich doświadczeniach z poczuciem alienacji i problemach z asymilacją imigrantów.

Żeby nakręcić Brata z innej planety John Sayles zainwestował w projekt pieniądze, które otrzymał z programu stypendialnego MacArthura. Powstał uroczy i mądry film, mocno awangardowy, ze świetnymi dialogami i naturalną grą aktorską. To też film, w którym macie okazję zobaczyć kilku znanych aktorów na początku ich kariery, jak chociażby David Strathairna, czy Steve’a Jamesa, który kilka lat później grał w wielu szlagierach kina akcji klasy B.

Wracając do fabuły, to wypada napisać, że kosmita spotyka na swojej drodze różne osoby. Część z nich służy „dobrą” radą, większość próbuje ułożyć mu życie, niektórzy służą realną pomocą. Siła Brata z innej planety tkwi właśnie w metaforze. Człowiek wielu talentów może bardzo przydać się w tkance społecznej, a niekiedy wystarczy tylko wyciągnąć do niego rękę, pomóc z językiem, poświęcić trochę czasu na wdrożenie. Przybysz jest sam, chociaż spotyka serdecznych ludzi na swojej drodze. Gdzieś tam Sayles lawiruje po drodze, gdy najwyraźniej brakuje mu pomysłu na wykorzystanie postaci „facetów w czerni”, którzy poszukują głównego bohatera. Science-fiction i zaangażowane kino społeczne wypada wówczas dość osobliwie, bo zaaplikowany humor na mnie nie podziałał. Jednak nie sposób Bratu… odmówić całej tej wartości, która przychodzi z klimatem kina niezależnego, kręconego tak, jakby zaangażowani aktorzy, również przechodnie żyli po prostu swoim życiem. Spotkani przez kosmitę mówią po prostu o swoich troskach, o tym co robili w czasie dnia, a nawet o swoich planach. Poznajemy w ten sposób kilkanaście różnych postaci, a przy okazji możemy jeszcze poszwendać się z naszym bohaterem po Nowym Jorku i to wcale nie po tych prestiżowych dzielnicach. O uroku zaułków, Harlemu, małych sklepików z początku lat 80. uchwyconych okiem kamery niemalże paradokumentalnej zapewniać dodatkowo nie muszę.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 108 min
Gatunek: dramat, sci-fi
Reżyseria: John Sayles
Scenariusz: John Sayles
Obsada: Joe Morton, Darryl Edwards, Steve James, Bill Cobbs, David Strathairn
Zdjęcia: Ernest R. Dickerson
Muzyka: Mason Daring, John Sayles, Denzil Botus

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?