200 mil do domu

200 mil do domu (w filmie jest mowa o 250, a w pierwowzorze literackim The Incredible Journey Sheili Burnford z 1961 roku zwierzęta przemierzyły 300 mil) to Disneyowski „zwierzęcy” szlagier. Film z 1963 roku w reżyserii Fletchera Markle obejrzeć dzisiaj warto, chociaż to miejscami niezwykle osobliwy obraz, a dodam, że niepozbawiony niepokojących treści, które dzisiaj pojawiać się w przestrzeni publicznej nie powinny. Nie powinny pojawiać się też i wczoraj, ale widocznie w latach 60. świadomość była zgoła inna. I nie chodzi tu o tą mistyczną „poprawność polityczną”, a o zwykłą ludzką zdroworozsądkowość. O tym jednak zaraz. 200 mil do domu to rzeczywiście Disneyowski szlagier i jako taki, dla określonej grupy wiekowej, wciąż może być interesujący. Są przecież trzy piękne zwierzaki, dwa psy i kot, które żyją w harmonii, zgodzie, a nawet wielkiej przyjaźni. Zwierzęta opacznie zrozumiały sygnał swojego tymczasowego opiekuna, starszego kawalera Johna Longridga (zabrał zwierzęta do siebie i opiekuje się nimi pod nieobecność właścicieli). John wyjechał na polowanie, a psy i kot miały czekać w leśnej chacie. Jakoś też nie dotarło do nich, że zaraz przyjdzie pomoc domowa Johna, napoi, nakarmi, ułoży do snu. Bull terrier Bodger, kot syjamski Tao i labrador Luatha wyruszają w podróż do domu i prawowitych właścicieli.

Atuty filmu przy jednoczesnym wykorzystaniu formuły „kina drogi” są wiadome w przypadku obcowania głównych bohaterów z naturą. 200 mil do domu kręcony w południowo-zachodniej części prowincji Ontario w Kanadzie z miejsca urzeka zdjęciami przyrody. Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę jak ważna jest rola autora zdjęć, ale te miejsca to istny samograj. I nawet jeżeli może to być stwierdzenia krzywdzące dla nieżyjącego już operatora Kenneth Peacha, to jednak zaryzykuję i napiszę, że tam po prostu wystarczyło być. Natura jest więc w 200 mil do domu urzekająca, a zwierzęta perfekcyjnie wytresowane. Przemierzają drogę do domu i wspierają się nawzajem podczas konfrontacji z licznymi niebezpieczeństwami, jak chociażby przy spotkaniu z niedźwiedziem. O tak, przygód tu co niemiara. Trzeba zdobyć pożywienie, przemierzyć rzekę, uciec przed rysiem, zaufać człowiekowi. Osobliwości jednak są tu liczne. Wyziębiony kot pojony jest ciepłym mleczkiem z dodatkiem brandy, a w jednej ze scen 12 letni na oko chłopiec (chłopiec myśliwy) biega po lesie ze strzelbą i wypala do rysia. Dziwne to obrazki, które najlepiej rzeczywiście zrzucić na karb innej świadomości twórców z lat 60. Zwierzęta jednak wyciągają produkcję ponad średni poziom, są urocze, bardzo fotogeniczne i robią niezwykłe rzeczy w temacie zwierzęcego „aktorstwa”. Każdy może sobie wyobrazić jakże to trudna praca (dla reżysera), a gdy uzmysłowimy sobie, że tutaj mamy przecież trio, powinniśmy docenić 200 mil do domu jeszcze bardziej. No i trzeba to napisać, że zwierzęta poradziły sobie o niebo lepiej niż dziecięcy duet, który kompletnie rozłożył w finale jakikolwiek wzruszający wydźwięk, który z pewnością miał się pojawić.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 80
Gatunek: familijny
Reżyseria: Fletcher Markle
Scenariusz: James Algar, Sheila Burnford (na podstawie powieści)
Obsada: Émile Genest, Robert Christie, John Drainie
Zdjęcia: Kenneth Peach
Muzyka: Oliver Wallace

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?