Prawdziwe kłamstwa

Miewam mocno niepopularne opinie. Na przykład taką że, choć James Cameron i Arnold Schwarzenegger zasłużenie pamiętani będą po kres rodzaju ludzkiego za Terminatora, tak jednak Prawdziwym kłamstwom należy się złoty medal dla tego fantastycznego gwiazdorsko-reżyserskiego duetu. A może jestem tu nieco sentymentalny. Prawie trzydzieści lat minęło, a ja nadal pamiętam, jak widziałem ten sztos w kinie tuż po premierze. I jak wgniatał w fotel.

Dobra, wróćmy do rzeczy. Cameron i Schwarzenegger umówili się ponoć tuż po długich i ciężkich zdjęciach do drugiego Terminatora, że jeśli mieliby razem coś nowego wspólnie realizować, to musi to być coś mocno innego od maszyn, dni sądów i tym podobnych grobowo poważnych tematów. Ponoć Schwarzenegger przyjął wówczas sugestię raczej chłodno. Ale kiedy w 1993 roku zaliczył kolosalną porażkę pod tytułem Bohater ostatniej akcji i akurat w owym czasie temat współpracy wrócił na tapetę, Schwarzenegger był ponoć pomysłem autentycznie zachwycony, i ja coś tak czuję, że akurat w tamtym momencie Schwarzenegger naprawdę był zachwycony. Nie był już pierwszyzną w rejonie kina akcji – osiągnął zresztą na tym polu wszystko, co było możliwe – ale, jako że bardzo niegłupi z niego facet, miał wówczas całkiem niegłupi pomysł na siebie: chciał zabawić się byciem twardzielem, tyle, że z możliwie największą dawką autoironii. Arnold zwyczajnie chciał zdystansować się od legendy największego w obwodzie bicepsa w Hollywood. Cóż, przy Bohaterze ostatniej akcji nie wyszło mu to w ogóle. Przepraszam, że po raz drugi przywołuję tytuł tego nieszczęsnego filmu. Obiecuję więcej tego nie robić.

Przesadą zatem nie będzie, że Cameron spadł gwieździe filmowej jak gwiazda z nieba. W życiu liczą się wyłącznie rezultaty a Prawdziwe kłamstwa po dziś dzień świadczą same za siebie; panowie połączyli siły i dali nam autentyczne arcydzieło filmowej frajdy. Co bowiem pozostaje świeże i cieszy do dziś, to właśnie ten scenariusz, który co chwila bierze ostre zakręty i z każdego wychodzi bez szwanku. Rzecz zaczyna jak gadka przyrodniego brata Jamesa Bonda: Harry Tasker (Schwarzenegger), szpieg z ramienia ściśle tajnej komórki antyterrorystycznej, wykonuje w Szwajcarii kolejną misję incognito. Po zadaniu zakończonym sukcesem okazuje się jednak, że po godzinach pracy, Harry ma jeszcze jedną pracę: ściemnia – i to doskonale – żonie i córce, że jest sprzedawcą komputerów. Jak na speca w kłamaniu przystało, opowiada o swojej pracy z zaangażowaniem i pasją, czym prędko nudzi pozostałych domowników, dzięki czemu może ze świętym spokojem bawić się w bycie Rambo. Jego sfrustrowana żona – Helen (rewelacyjna Jamie Lee Curtis) pragnie wyrwać się z pęt biurowego kieratu i kiedy przypadkiem poznaje Simona (wybitnie zabawna kreacja nieodżałowanego Billa Paxtona), głodna przygody, zaczyna się z nim spotykać. Mimo, że Harry, zdawałoby się, ma na głowie sprawy znacznie poważniejsze, dowiedziawszy się przypadkiem o romansie, postanawia podjąć wszelkie możliwe kroki, aby zapanować nad sytuacją.

Nietrudno zgadnąć, że od tego momentu przy takich talentach będzie tylko śmieszniej.

W przeciwieństwie do większość filmów akcji z połowy lat 90., Prawdziwe kłamstwa swoją konstrukcją przywołują na myśl piosenkę popową z lat 80., która porywa atrakcyjną melodią, a w międzyczasie przemyca poważniejsze treści. Ostatecznie bowiem – mówi Cameron – ważniejsza od flirtów i brawury, jest rodzina, kiedy więc Harry i Helen odkrywają skrywane wzajem przed sobą sekrety, pojednują się i dzięki temu ich małżeństwo może mieć drugi start. Po całym szeregu złamanych karków i setkach wystrzelonych naboi, takie przesłanie wita już tylko z ironicznym pobłażaniem, ale co tam. Tu liczy się frajda ulepiona ze świetnej inscenizacji, lokacji i efektów specjalnych.

Co tu więcej mówić, Prawdziwe kłamstwa to rozrywka jakiej już się nie kręci.

Jacek Szafranowicz