Factotum

O ile Barbet Schroeder mógł czuć presję, czy Ćmą barową odda należyty hołd pisarzowi Charlesowi Bukowskiemu, z którym przyjaźnił się, o tyle Norweg Bent Hamer, znany szerszej publiczności dzięki świetnie przyjętym Historiom kuchennym, nie miał tego problemu. Miał za to inny problem: nie mogąc pominąć obowiązkowego, jak w Ćmie barowej, rekwizytorium – alkoholu, barów, atmosfery dusznej czynszówki i ironicznej wymowy bez których świat Bukowskiego nie może zaistnieć, potrzebował znaleźć świeży sposób na ukazanie tego świata na ekranie.

Jak na Skandynawa przystało, Hamer podszedł do sprawy chłodno i z właściwym dla takiej sytuacji dystansem. Scenariusz Factotum oparł z grubsza na motywach wczesnej, świetnej powieści pod tym samym tytułem, zaś do roli Chinaskiego chyba nie mógł wybrać lepiej, zaangażował bowiem Matta Dillona, jednego z najlepszych aktorów swojego pokolenia. Powstał film osadzony w podobnych lokacjach, ale zarazem osobny, bardziej skoncentrowany na tematach samej literatury aniżeli legendzie pisarza, przez co wyraźniej udało mu się dotknąć fenomenu tej twórczości.

Określenie factotum, jak możemy dowiedzieć się na samym początku filmu, odnosi się do osoby o szerokim asortymencie umiejętności, tak zwanego człowieka od wszystkiego. Hamer doskonale wyczuł przewrotność Bukowskiego, bowiem już za chwilę kontrastuje tę definicję uroczym ujęciem celebracji klasycznej metody klinowania kaca przez wypicie szklanki browaru z wrzuconym do niego surowym jajkiem, i kiedy żółtko powoli i leniwie opada na dno pokala aby lekko się odeń odbić niczym beztroski balonik w środku lata, już wiemy, że pracy i zarobkowania będzie tu niewiele a atmosfera jest na tyle luźna, że nie ma co się z czymkolwiek spieszyć. Ta genialnie pomyślana scenka to w zasadzie film w pigułce – idealnie wprowadza nas w atmosferę wczorajszych, refleksyjnych kontemplacji Henry’ego Chinaskiego, który ima się tu różnych zajęć: sortuje słoiki z piklami w fabryce, kleci rowery albo jeździ na szmacie, ale nigdzie nie zagrzewa miejsca, bo za swoje główne zajęcie uważa pisanie i mimo tęgiego chlania to właśnie tworzenie pozwala mu trzeźwo spojrzeć na swoją sytuację, zdystansować się od nudnego kieratu za psie pieniądze. Ma on jednocześnie świadomość pułapki w jaką sam wpada – w żaden sposób nie może zbudować dla siebie stabilności: żyje z dnia na dzień, od jednej przygodnej kobiety do następnej, ale nie przejmuje się tym zanadto. Chinaski dba o wzorowy szyk, procenty na podorędziu i jak najwięcej przestrzeni, w której mógłby kłaść na papier zdania – jak sam mówi – nie tyle piękne, co konieczne. Jego postawa może być autodestruktywna albo samolubna, ale to również świadomy wybór i wszelkie tego konsekwencje Chinaski przyjmuje — najczęściej — ze stoickim spokojem.

Lubię Factotum sto razy bardziej niż Ćmę z tej jednej przyczyny, że, paradoksalnie, sto razy lepiej oddaje ono zarówno osobowość legendarnego pisarza, jak i klimat jego pisarstwa. Bukowski pisząc scenariusz do Ćmy chciał zabawić się legendą, którą wcześniej sam stworzył, jednak Schroeder nie wyczuł tego odpowiednio silnie, przez co ostateczny efekt pozostawia sporo do życzenia; robi z Chinaskiego karykaturę karykatury, co po latach budzi nawet pewien niesmak.

Nie jest łatwo robić film, który będzie trzymać się kupy, mając na pierwszym planie antybohatera. Bo przecież Henry Chinaski jest antybohaterem pełną gębą; nie przechodzi żadnej wewnętrznej przemiany, lądując w tym samym punkcie, z którego zaczyna swoją drogę na ekranie. Schroeder obrał drogę bezpieczną, zamykając film epicką barową sceną pełną pijackiego rechotu, przez co Ćma barowa wybrzmiewa jak dobroduszna quasi-komedia. Hamer również kończy opowieść w barze, ale tu nikt się nie śmieje, nie chleje whisky, ani nie wydziera. Chinaski jest sam. Na rurze, w aurze jak z marzenia sennego, tańczy piękna panna a on, patrząc na nią i popijając piwo, dzieli się z offu słodko-gorzką refleksją o tym, że jeśli warto się za coś w życiu naprawdę zabrać, to jedynie wtedy, kiedy jest się gotowym regularnie płacić cenę za bezkompromisowość, jaka ściśle się z tym wiąże.

Może i brzmi to efekciarsko, ale — tak między bogiem a prawdą — głupot nie sadzi.

Jacek Szafranowicz