Des

Czy rzeczywiście jest tak, jak mówi Dennis Nilsen, seryjny zabójca, antybohater z mini serialu Des, że ludzi bardziej interesuje śmierć niż życie? To pytanie dotyczy prospołecznego wymiaru z pierwszorzędnej telewizyjnej produkcji, bo skupia się na aspekcie, na którym twórcom zależało najbardziej. Ten sam aspekt został po trosze przykryty innymi wydarzeniami, właśnie śmiercią (i przez to zadane pytanie wybrzmiewa tym mocniej). Do akcji w Des wprowadzają nas bowiem archiwalne zdjęcia z ulic Londynu. Młodzi ludzie zjeżdżają do stolicy w różnym celu, za chlebem, uciekają z domów, podróżują w poszukiwaniu przygód, staczają sią, rzadko odbijają od dna, lądują w zaułkach, hipisi, bezdomni, narkomani, a politycy nie mają szans ich dostrzec ze swoich wyborczych lokali. Kto by tam zresztą patrzył na naćpanego hipisa geja i interesował się jego problemami. A taki Des, owszem, interesuje się nimi.

Ofiary wybiera spontanicznie, raczej bez konkretnego klucza. Zaprasza na drinka, puszcza dobrą muzykę, dusi, przebiera, ogląda ze zwłokami telewizje, czasem ich przebiera, w końcu utylizuje zwłoki. Serial Des rozpoczyna się od aresztowania mężczyzny, który z marszu przyznaje się do winy. Zabił około 15 młodych mężczyzn, zwłoki palił, głowy gotował w wielkim garnku, tożsamość ofiar jest nieznana. Trudno go więc oskarżyć o zbrodnie, bo Des (pseudonim Dennis Nilsena, mordercy i nekrofila) chociaż chce współpracować, to imiona i nazwiska pamięta jak przez mgle. Des rzeczywiście chciałby pomóc policji i sama współpraca układa się tutaj nad wyraz doskonale.

Istotą tej fascynującej skądinąd produkcji nie jest poszukiwanie sprawcy, ale próba zrozumienia jego poczynań. Nie uda się to wprawdzie, bo twórcy rzucają za mało światła na jego życiorys (zdawkowe informacje o dzieciństwie nie przybliżają nas ani o krok do genezy zła), ale już samo zastanawianie się nad tym potrafi być bardzo zajmujące. Sama policyjna robota nie przyniesie widzowi za wiele emocji, bo detektywi próbują po prostu dojść do ładu ze skrawkami ciał starając się, by każda z ofiar (i rzecz jasna rodziny) mogła zaznać sprawiedliwości. Praca to tytaniczna, bo Nilsen wykazywał się nie lada skrupulatnością przy pozbywaniu się dowodów.

Temat seryjnego zabójcy sam w sobie jest zajmujący, jego poczynania potrafią przykuć uwagę, a postawa i zachowanie powoduje, że siedzimy niemalże na szpilkach. Dlaczego? Bo Nilsen przypomina tego faceta, który sprzedaje na straganie warzywa i jest z twarzy podobny absolutnie do nikogo, szary, niemalże przezroczysty. Znaki szczególne – brak. Nilsen to facet z sąsiedztwa, trudny przy próbie stworzenia szybkiego rysopisu, niebezpieczny, a na aktorskie Mount Everest wspiął się David Tennant. Wybitnie ponury, diabelsko inteligentny, o przenikliwym spojrzeniu, manipulant. Tych samych znaków szczególnych pozbawiona jest każda z postaci w Des. Policjant jest równie szary jak złoczyńca, tak samo szare są biura, korytarze i w końcu zbrodnia, która powoli rozmywa się w mgle dnia poprzedniego. Nikt nie upomina się o zaginionych, nikt nie płacze. Nie ma tu histerii, podniesionych głosów, a tylko teatr kilku osób z mordercą, który spokojnie wyjaśnia ze szczegółami swoje poczynania. Patrzy prosto w oczy, pali papierosa za papierosem. Jego fascynacja śmiercią jest jasna, ale intrygujące są same motywy, do których dochodzą śledczy.

Des zaczyna się wyjątkowo mocno i nawet jeżeli z czasem, w finałowym trzecim odcinku, traci trochę na swoim impecie, to i tak należą się twórcom ogromne brawa za utrzymanie dyscypliny przy kreowaniu dusznej atmosfery.

Patryk Karwowski

Reżyseria: Lewis Arnold
Scenariusz: Lewis Arnold, Kelly Jones, Brian Masters (na podstawie książki Killing for Company: Case of Dennis Nilsen), Luke Neal
Obsada: David Tennant, Daniel Mays, Jason Watkins, Ron Cook, Barry Ward, Faye McKeever
Muzyka: Sarah Warne
Zdjęcia: Mark Wolf

PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?